Miliony rąk i jeszcze dwie
moje, na klawiaturze, za to serce, owszem,
pojedynczo dyktuje, co trzeba – i dokąd
dosięga erzac: w marcu, rzecz najciemniejsza,
sześćdziesiątego ósmego, mój ojciec, wówczas
niespełna sześcioletni, zapisał w dzienniku:
OLEK MUSI WYJECHAĆ I JUŻ NIGDY NIE BĘDZIE MÓGŁ WRÓCIĆ.
Z tego jeszcze nie dało się wywróżyć, że tata
Olka, Krzysztof Gruszczyński, umrze w Kopenhadze
w dziewięćdziesiątym drugim i będzie z nim kłopot,
taki jak z Mickiewiczem, kiedy jego biograf
odnalazł starowinkę z Nowogródka: był, był
taki Adaś Mickiewicz – wyjechał do Wilna
i słuch o nim zaginął, albo trochę inny,
bo Gruszczyński czarował, poza tą rodzimą
Bandiera rossa, też rabbim Jehudą
z Toledo, jedną z wielu cudowności, które
nie jawią się bezczelnym historykom słowa,
z tak szeroką licencją na zapoznawanie,
jakby umieli poznać, co cenić, a co zło.
Teraz Olek kręci film w Hollywoodzie,
a mój ojciec kręci głową, donuca
do monitora: wszystko nie tak, nie tak, nie to.
Efektowne otwarcie; tytuł łamany z pierwszym wersem, konieczny warunek ekonomii stylu, chociaż udawanej, bo przecież padają tutaj zdania jak drzewa cięte mechaniczną piłą. Osobisty wtręt, autora obecność w wierszu – zarysowana równie efektownie, co efekciarsko, sugestia nieznaczenia tej obecności, przerzucenie ciężaru na krewnego i ujęcie ustanawiające: kontekst historyczny, rzecz jasna mityczny, mistyczny, dla autora z przerzuconą odpowiedzialnością niezrozumiały, ale za to z obowiązkowym małym dzieckiem w tle.
Anonimowa ofiara nazwana po nazwisku; ekstrapolacja za pośrednictwem kontekstu historycznego z pierwszej strofy, data dodana (słownie – długość wersu się zgadza), anegdota, przechodzona przez wszystkie sale krakowskiej polonistyki, równie enigmatyczna, co zabawna, dwa porządki składająca w jeden, ale natychmiast odejście od taktyki przytoczenia, szpadlem w ryj socjalistyczną pieśnią i żydowskim poetą (rozszerzenie kontekstu historycznego, och, Hiszpanio, nie jemu pierwszemu dajesz swoją egzotycznością i fascynującą gradacją moralnych szarości inspirację, porównaj Hemingway, Auden, bliżej: Libera, Broniewski), żeby efektownie rzucić czytelnikowi w twarz treścią. Treścią, która znaczy mało; ale na ratunek przychodzi pointa (mechanik poety zachwycony: zrozumiał).
A z tego wszystkiego wynika niewiele, tak strasznie niewiele. Tyle roboty, tyle chwytów, tyle intertekstualnych odwołań, a tu sartrowska mdłość do gardła podchodzi gwałtownym spiętrzeniem i już nawet ten cholerny korzeń, który widzę z okna, ta plątanina korzeni, które widzę z okna, ciekawsza się staje i nawet tych dwóch tysięcy znaków komentarza jest za dużo w tej artystycznej próżni.
Aby nie zostać gołosłownym - widok z okna Rękawka 47 |
PS. W tym miejscu chciałbym serdecznie przeprosić Weronikę, która jeszcze nie wie, że upieprzyłem jej książkę pączkiem z toffi.
PS 2. Przyznaję oczywiście, że jest kilka dobrych wierszy w tym tomie, jednak ten jeden okazał się doskonały do opisania zjawiska symptomatycznego dla wszystkich trzech książek autora.
PS 2. Przyznaję oczywiście, że jest kilka dobrych wierszy w tym tomie, jednak ten jeden okazał się doskonały do opisania zjawiska symptomatycznego dla wszystkich trzech książek autora.
Bardzo ten tekst instruktywny i wprawnie napisany. A,ze bezlitosny? Coz? Dobry chirurg, tez jest bezlitosny.
OdpowiedzUsuń