Poeci [beep] generation/święta święta i po świętach,

a po świętach przychodzi z reguły czas na ogarnięcie jak spędzić ten jeden wyjątkowy dzień, jeden na 365 z wariacją 366, którego wyjątkowość definiuje przede wszystkim final countdown, rury wypełnione prochem i hektolitry Coвeтcкoe Игpиcтoe. A "poeci [beep] generation ślą sygnał, kurwa mać, alfabetem Morse'a".

Tomasz Bąk, [beep] generation, problem pierwszy i drugi: najlepsze wiersze są za długie, żeby je cytować w całości, i są przesycone bluzgiem najwyższej próby. Bluzgiem potrzebnym, ale też niekoniecznie cytowalnym, jeśli dalej nasz blog ma być czytany przez ludzi wrażliwych; tych, którzy wychodzili po pierwszym, trzecim albo trzydziestym wersie litanii do człowieka-pizdy podczas recytacji Bąka na Stacji Literatura.

Tytuł. [beep]: jednocześnie oczywiste, brzmieniowe i, w pewnej mierze, ideowe odniesienie do Beat Generation, dźwięk sygnału telefonu i wypikanie przekleństwa rzuconego w niewłaściwym miejscu. Książka poetycka nie jest może dobranocką, ale ten rodzaj symbolicznej autocenzury, za którą podąża Bąk w tytułowym [beep] generation, sugeruje, że być może wciąż tak jest, że bastion Poezji (pojmowalnej, powszechnej, obowiązującej, kanonicznej) wciąż opiera się temu, co powinno być jej istotą. I tak:

[Can I scream?].

Być może szukasz czegoś,
co ukoi twe uszy.
Poeci [beep] generation ślą
sygnał, kurwa mać, alfabetem Morse'a.

Być może szukasz czegoś,
co da odpocząć oczom.
Poeci [beep] generation wlepiają
sygnał, kurwa mać, alfabetem Braille'a.

Być może szukasz czegoś,
co uspokoi nozdrza.
Poeci [beep] generation pakują
sygnał, kurwa mać, w puszki z gazem pieprzowym.

Być może szukasz czegoś,
co ujmie cię smakiem.
Poeci [beep] generation kreślą
sygnał, kurwa mać, sambalem na kanapce.

Być może szukasz czegoś,
co dotknie cię do żywego.
Poeci [beep] generation wydrapują
sygnał, kurwa mać, igłami do akupunktury
(...)

Tomasz Bąk, [beep] generation, problem trzeci i czwarty: rzeczywistość w której żyjemy, jest skonstruowana tragicznie, to wiemy wszyscy, a poetów kojących/ uspokajających/ ujmujących/ dotykających do żywego zastąpili poeci wkurwieni. Nie bawimy się w melodię, związujemy poetykę (vide Taranek), nie próbujemy przekrzyczeć ekonomicznego rozpierdolu, który serwujemy sobie codziennie - piszemy wiersze, w których rozdrapujemy ogarniętą powszechną degrengoladą rzeczywistość.

Pijacki, narkotyczny rytm poezji Bąka to oczywiście cytaty z Beatników, głównie Allena Ginsberga. Ale Bąk nie szuka, jak się zdaje, nici porozumienia z tamtym pokoleniem: raczej sięga głębiej, do trzewi idei niezgody, skąd wyciąga tę samą estetykę, ten sam ton. Bo raczej ton, niż krzyk, który sugeruje otwierający cytat "can I scream", a jeśli już, to krzyk w formie modlitwy, litanii: (prawie) ten sam, w którym wznosił swoje bluźniercze modły Ginsberg w Skowycie.

Prawie: [beep] generation jest w końcu książką niezwykle uporządkowaną. Intertekstualną, zgoda, sięgającą do estetyk różnego rodzaju. Ale uporządkowaną w tym sensie, że nie ma tutaj miejsca na specjalne semantyczne rozbicia, przekształcenia i inne tego typu zabiegi. Bąk nadaje sygnał w rytm własnej muzyki, która miejscami łagodzi obyczaje, a miejscami rozpętuje rewolucję.

Kolędy można fałszować!

Jak już pewnie każdy zdążył zauważyć, zaczyna się powolutku czas okołoświąteczny. Sprzedawcy perfumują sklepy zapachem piernikowym, żeby koszyki na kółkach pękały w szwach. Słychać uroczą piosenkę o tym, że on dał jej swoje serce w ostatnie święta, ona mu je zwróciła i inne takie, albo – na przykład – siedzi się w łóżku i wygląda, jakby ci ktoś tarł twarzą o chodnik, a na tym chodniku leżało sobie dodatkowo confetti z trzywarstwowych chusteczek Velvet. Czuć święta, zimę, śnieg, cały nastrój. Niezwykłości.
Co jeszcze zrobić, żeby poczuć magię 24 – 26 grudnia? (cisza, więc podpowiem)
Można powysyłać całej liście kontaktów cudowne wierszyki świąteczne i noworoczne w stylu;

Święta, święta, święta – niech każdy pamięta.
Rodzina się zbiera, choinkę ubiera. Do wigilii spieszy,
Jezuska ucieszy. A Jezusek mały, przyniesie im chwały.
Niechaj Twoi bliscy zawsze będą obok, niechaj się odezwać będzie dziś do kogo!
Nowy Rok niech da Ci dużo słońca, blasku – 2017 w oparach oklasków!

Otrzymanie takiego wierszyka jest doświadczeniem traumatycznym. Nigdy nie wiem, co ze sobą zrobić, po przeczytaniu podobnego. Zdaję sobie sprawę z jak najlepszych chęci nadawcy, odpisuję grzecznie (kiedyś nawet zarymowałam swój w podobnie tandetny sposób, jak powyżej), ale przeżyć nie mogę i Was, do nieprzeżywania, zachęcam.

To jest jednak tekst czwartkowy, czyli tekst o starociach. Przejdę więc płynnie do nich.
Wiele z kolędowych staroci znacie na pamięć; nie ma co ich przytaczać. Jeśli jednak zależy Wam na tekstach, a najprawdopodobniej zależy, skoro jesteście na tej stronie, weźcie pod uwagę parę spraw.
Warto nie zniszczyć tekstu śpiewaniem. Nie chodzi o fałszowanie – śpiewać każdy może jak to, nomen omen, śpiewał znany człowiek.

Czego zatem nie robić? Dobrze nie dzielić wyrazów oddechem. Podzielony wyraz umiera, rozpływa się, rozlatuje. Treść wychodzi przez najbliższy otwór we framudze, a o treść, w tych kolędowych wierszach, nam przecież chodzi (żeby nie wychodziła!). Fajnie jest też się zastanowić, o czym się śpiewa i nie sylabizować za nadto.  

Weźmy sobie dwa przykłady (i mała legenda  – slash oznacza oddech)

MI–ZER–NA CIIII–CHA /STA–JEN–KA LIII–CHA/ PEŁ–NA NIE/–BIEEE-EEES-KIEJ CHWAA–AAA–ŁY
albo GDYYY ŚLI-CZNA PAAA–NNA SY-NA/KO – ŁY – SAAA– ŁAAA

Melodyjka ładna, cieszymy się, ale treści brak zupełnie. Może Wam być dziwnie, możecie uznać, że się czepiam i nie mam na święta większych problemów niż odpowiednie śpiewanie kolęd i odpisywanie na smsowe wierszyki. Jeśli jednak zwróci się uwagę na (jakąś, choćby kulturową) wagę tych tekstów i to, że ktoś się ich od nas uczy – na przykład mój mały brat i może Wasz chrześniak, chrześnica, siostra, dziecko, sprawa nabierze znaczenia. Nasz światek okołowierszowy, jak już pisałam kilkukrotnie, jest malutki jak nie wiem, więc choć w tej małej grupie starajmy się, żeby dobrze przekazywać teksty. To nie jest dużo roboty – zaśpiewać dobrze. Może być nawet nieczysto – w czyszczeniu nieczystości zawsze ktoś nam pomoże – śpiewaków jest przecież więcej niż amatorów wierszy.


Wesołych!


Z najnowszych doniesień literackich - Słomczyński, "Miliony rąk i jeszcze dwie"

Miliony rąk i jeszcze dwie 
moje, na klawiaturze, za to serce, owszem,
pojedynczo dyktuje, co trzeba – i dokąd

dosięga erzac: w marcu, rzecz najciemniejsza,
sześćdziesiątego ósmego, mój ojciec, wówczas
niespełna sześcioletni, zapisał w dzienniku:
OLEK MUSI WYJECHAĆ I JUŻ NIGDY NIE BĘDZIE MÓGŁ WRÓCIĆ. 
Z tego jeszcze nie dało się wywróżyć, że tata
Olka, Krzysztof Gruszczyński, umrze w Kopenhadze
w dziewięćdziesiątym drugim i będzie z nim kłopot,
taki jak z Mickiewiczem, kiedy jego biograf
odnalazł starowinkę z Nowogródka: był, był
taki Adaś Mickiewicz – wyjechał do Wilna
i słuch o nim zaginął
, albo trochę inny,
bo Gruszczyński czarował, poza tą rodzimą
Bandiera rossa, też rabbim Jehudą
z Toledo, jedną z wielu cudowności, które
nie jawią się bezczelnym historykom słowa,
z tak szeroką licencją na zapoznawanie,
jakby umieli poznać, co cenić, a co zło. 
Teraz Olek kręci film w Hollywoodzie,
a mój ojciec kręci głową, donuca
do monitora: wszystko nie tak, nie tak, nie to.

Efektowne otwarcie; tytuł łamany z pierwszym wersem, konieczny warunek ekonomii stylu, chociaż udawanej, bo przecież padają tutaj zdania jak drzewa cięte mechaniczną piłą. Osobisty wtręt, autora obecność w wierszu – zarysowana równie efektownie, co efekciarsko, sugestia nieznaczenia tej obecności, przerzucenie ciężaru na krewnego i ujęcie ustanawiające: kontekst historyczny, rzecz jasna mityczny, mistyczny, dla autora z przerzuconą odpowiedzialnością niezrozumiały, ale za to z obowiązkowym małym dzieckiem w tle. 

Anonimowa ofiara nazwana po nazwisku; ekstrapolacja za pośrednictwem kontekstu historycznego z pierwszej strofy, data dodana (słownie – długość wersu się zgadza), anegdota, przechodzona przez wszystkie sale krakowskiej polonistyki, równie enigmatyczna, co zabawna, dwa porządki składająca w jeden, ale natychmiast odejście od taktyki przytoczenia, szpadlem w ryj socjalistyczną pieśnią i żydowskim poetą (rozszerzenie kontekstu historycznego, och, Hiszpanio, nie jemu pierwszemu dajesz swoją egzotycznością i fascynującą gradacją moralnych szarości inspirację, porównaj Hemingway, Auden, bliżej: Libera, Broniewski), żeby efektownie rzucić czytelnikowi w twarz treścią. Treścią, która znaczy mało; ale na ratunek przychodzi pointa (mechanik poety zachwycony: zrozumiał).

A z tego wszystkiego wynika niewiele, tak strasznie niewiele. Tyle roboty, tyle chwytów, tyle intertekstualnych odwołań, a tu sartrowska mdłość do gardła podchodzi gwałtownym spiętrzeniem i już nawet ten cholerny korzeń, który widzę z okna, ta plątanina korzeni, które widzę z okna, ciekawsza się staje i nawet tych dwóch tysięcy znaków komentarza jest za dużo w tej artystycznej próżni.

Aby nie zostać gołosłownym -
widok z okna Rękawka 47
PS. W tym miejscu chciałbym serdecznie przeprosić Weronikę, która jeszcze nie wie, że upieprzyłem jej książkę pączkiem z toffi.
PS 2. Przyznaję oczywiście, że jest kilka dobrych wierszy w tym tomie, jednak ten jeden okazał się doskonały do opisania zjawiska symptomatycznego dla wszystkich trzech książek autora.

Ja tędy, my tam, czyli w końcu ktoś pisze o Szymborskiej

z konwersacji facebookowej
Ja: Piszę o Szymborskiej
Marcin: Coooo xD

Jakoś tak jest w środowisku czytających poezję, że raczej nie odpowiada się na pytanie o ulubionego autora/autorkę: Herbert. Albo Szymborska. Często się kombinuje, żeby nie wyjść na laika: a no wiesz, zachwyca mnie wczesna Bargielska, cenię późnego Zadurę, a tak w ogóle to tylko tylko Słomczyński albo Podgórnik (nazwiska przypadkowe, choć odpuściłem sobie wyciągnięcie czterech karteczek; ale niezłe połączenie w sumie). Tymczasem "po tomy uznanych nestorów", jak to ujął profesor Marian Stala, sięgamy "od biedy lub od święta". Więc dzisiaj przed świętami, choć nie od biedy sięgam po nestorkę.


Pogrzeb

„tak nagle, kto by się tego spodziewał”
„nerwy i papierosy, ostrzegałem go”
„jako tako, dziękuję”
„rozpakuj te kwiatki”
„brat też poszedł na serce, to pewnie rodzinne”
„z tą brodą to bym pana nigdy nie poznała”
„sam sobie winien, zawsze się w coś mieszał”
„miał przemawiać ten nowy, jakoś go nie widzę”
„Kazek w Warszawie, Tadek za granicą”
„ty jedna byłaś mądra, że wzięłaś parasol”
„cóż z tego, że był najzdolniejszy z nich”
„pokój przechodni, Baśka się nie zgodzi”
„owszem, miał rację, ale to jeszcze nie powód”
„z lakierowaniem drzwiczek, zgadnij ile”
„dwa żółtka, łyżka cukru”
„nie jego sprawa, po co mu to było”
„same niebieskie i tylko małe numery”
„pięć razy, nigdy żadnej odpowiedzi”
„niech ci będzie, że mogłem, ale i ty mogłeś”
„dobrze, że chociaż ona miała tę posadkę”
„no, nie wiem, chyba krewni”
„ksiądz istny Belmondo”
„nie byłam jeszcze w tej części cmentarza”
„śnił mi się tydzień temu, coś mnie tknęło”
„niebrzydka ta córeczka”
„wszystkich nas to czeka”
„złóżcie wdowie ode mnie, muszę zdążyć na”
„a jednak po łacinie brzmiało uroczyściej”
„było, minęło”
„do widzenia pani”
„może by gdzieś na piwo”
„zadzwoń, pogadamy”
„czwórką albo dwunastką”
„ja tędy”
„my tam”

Niesamowicie urzeka mnie ten wiersz. Po pierwsze, urzeka mnie jego niezwykła prostota oparta na banalnym w gruncie rzeczy koncepcie: kolażu najzupełniej pustych fraz, które nie służą niczemu poza podtrzymaniem komunikacji. Można uznać, że śmierć została gdzieś w jej trakcie zmarginalizowana, a więc oswojona. Z drugiej strony - wiersz wciąż ma tytuł Pogrzeb: jest zatem przemilczenie, a jeżeli przemilczenie, to zapewne i wewnętrzny niepokój.

I wiele wierszy Szymborskiej funkcjonuje podobnie: prosty, nieprzesadny i niepretensjonalny mechanizm językowy powołuje wyobrażenia, refleksje dookoła języka: jasne, że nikt nie mówi w wierszu o śmierci, ale przez to każdy mówi o śmierci. Gest całkowitego wycofania autorki, gest "mówcie, a ja zapiszę" jest jednocześnie gestem pełnej obecności autorki w tym wierszu: wycinającej z nas i budującej nas. Z nas samych.

Nie mówię, że przed Szymborską trzeba padać na kolana; że swoją poezją zaklina rzeczywistość i przerabia nas, zjadaczy chleba, na aniołów. Właśnie nie w tym tkwi wartość poezji Szymborskiej: jest szalenie wnikliwą i trafną obserwacją, która nie potrzebuje nawet specjalnej obudowy - wystarczy zwrócenie spojrzenia na to, co dla większości z nas jest przezroczyste - i subtelne pociągnięcie tego płynną, szymborską frazą.

On nie wie, że też go nagrywam – "Wiersze o moim psychiatrze"

Nie wypowiedziałam się ani razu podczas ostatniej dyskusji dotyczącej najnowszej książki Tkaczyszyna – Dyckiego. A to dlaczego? Bo bardzo trudno mi jest interpretować tego autora, nie wiążąc go z konkretną jednostką chorobową, w której okolicy –  ze względu na afektywne zainteresowania – siedzę z każdym dniem coraz głębiej.
Odwagę zyskałam dopiero na pospotkaniu, rozwijając opowieść o schizofrenii, ChADzie i innych księżniczkach. Wyszło w końcu, że ta moja opinia mogłaby być całkiem ciekawa i że czemu nic nie mówiłam wcześniej. Nie chciałam zbytnio psychologizować, bo przecież w wierszach nie chodzi tylko o odgadywanie stanów, emocji, braków, ale też o wyciąganie pewnych zabiegów, celowych form, jakichś, niezwiązanych z samą postacią autora, przemyśleń. Jak to zwykle bywa, nie chciałam mieć nawet możliwości zasiania jakiegokolwiek fermentu, a jeśli o fermencie nie mogło być mowy – to chociażby, wprowadzenia nowego ogniwa do rozmowy.

W miłej atmosferze kilku przyjaźnie nastawionych osób, można się otworzyć, więc w końcu coś tam poopowiadałam. W związku z tym Michał i Wojtek stwierdzili – ciekawe co pani psycholog na to powie. Wręczyli mi Wiersze o moim psychiatrze Kotańskiego.
O tej książce można mówić dużo, bardzo dużo! Czytało mi się znakomicie. Nie będę, jednak, pisać o całości, bo – jak wspominał Marcin Świątkowski w pierwszym szkicu na naszej stronie – nie zajmujemy się tutaj rozprawianiem o całych tomach. Bardziej o pojedynczych wierszach.


NA MIŁOŚĆ BOSKĄ CZŁOWIEKU

on nie wie że ja jego też nagrywam
na dyktafon
tak jak on mnie
czyli sobie pozwala czasami
na wulgaryzmy

jak ja kurwa mówię że pan musi sobie zmienić
samoocenę
to pan ta ma wykonać do kurwy nędzy
a nie mydlić nam obu oczy
kupując sobie wycieczkę do kurwa Tokio

na miłość boską człowieku
pan nie żyje wyłącznie po to
żeby robić wrażenie na psychiatrze




Relacja terapeutyczna chciałaby się tutaj obrócić do góry dnem jak dziecko na trzepaku. Uparcie jednak jej to nie wychodzi. Kreatywny pacjent postanawia nagrywać psychiatrę i, tym samym – choćby pozornie – przejmować kontrolę w relacji (Zobaczcie, zaraz wam puszczę. To z zeszłego wtorku!). Próbuje pewnie pokazać, że on  jest taki, a  lekarz owaki. Klasycznie.  Mamy wreszcie zrozumieć, kto tu rzeczywiście popełnia w życiu błędy (wiemy już, kto). Słuchając nagrania, powinniśmy odwrócić uwagę od pacjenta i jego wszelakich przypadłości. Powinniśmy skupić się na psychiatrze. Nie robimy tego jednak. Dlaczego? Odpowiedź czuje się instynktownie, nie będziemy tu nikogo unaiwniać i ogłupiać.

Ten wiersz i wszystkie pozostałe w książce w delikatny, ironiczny, pełen dystansu, ale też całkiem prawdziwy sposób, opisują usiłowania pacjenta i lekarza. Zadanie leczonego to pokazanie się od jak najlepszej (przecież nie choruję!) strony, psychiatry zaś; obejście wewnętrznych zabezpieczeń pacjenta. W sposób przepyszny można sobie obserwować, jak leczony ciągle wsypuje sam siebie. Jak bardzo jego opowieści są niespójne, jak nieświadomie staje się po prostu zabawnym bohaterem wierszy.
Jako studiująca psychologię, w rozmaitych ćwiczeniach (i nie tylko!), miałam okazję zasiadać zarówno po stronie pacjenta, jak i badającego, więc coś tam wiem. Wiersze Kotańskiego są dogłębnie prawdziwe, bo dokładnie opisują okołopsychiatryczny świat. Jednak prawdziwe są nie tylko dlatego. Dotykają też bardzo uniwersalnych mechanizmów. Czytając, można się poczuć jak w domu, można się poczuć rozumianym. Można dostosować te opisy do własnych myśli, które pojawiają się w nadzwyczaj zwyczajnych życiowych sytuacjach. To tak doskonale ułatwia wczuwanie się w książkę. Przeczytałam, jak na razie, raz i wertowałam z pięć, oddam ją koledze,  później kupię swoją.

Jej, to brzmi jak reklama. I trochę jak tania recenzja
(albo recepta?).

Może wypadało od razu wypisać coś droższego.

Patrząc na czereśni czerwień

Na tej czereśni czerwień, na jej krwawe włókna
kładą się oto w oczach mięśnie ćwiartowanym
pasmem, smugi bandaży rozwinięte, na nich
wyschnięte sieci ran, już gęstniejące w płótna 
gobelinów utkanych grubym zmartwychwstaniem
purpury w nadpalonych policzkami kłótniach,
ostrzach, pogoniach, ciętych nitkach tego sukna,
gdzie strumyk krwi jak w żyłach rdzawych liści zanikł 
i splątał się; w czerwieni, w tych włóknach mięsistych
za cichą kartką skóry wrą wyrwane trawy
w płonącej plątaninie, rosną w oczach iskry 
ruchu i słychać szkarłat ścieranych bezprawi
w tych gałkach żyłkowanych, kiedy patrzą, bliskie,
na tej czereśni czerwień, na jej włókna krwawe. 

To - najprawdopodobniej - jeden z najdoskonalszych wierszy, jakie czytałem w życiu. Utwór absolutnie niezwykły, zachwycający formalnie, obsypany poetyckimi zabiegami jak cesarska korona złotem, o przepięknej frazie, niesamowitej melodii, obrazowy aż do bólu w szalejących od pierwszego do ostatniego wersu źrenicach. A przede wszystkim: nie mam pojęcia, o co w nim chodzi.

Jeśli zechcę się kiedyś o coś szczerze pomodlić - będzie to modlitwa właśnie o zachowanie tego błogiego niezrozumienia. Niezrozumienia, które pozwala mi postrzegać ten wiersz w formie czystej, formie nieskażonej i tak skazaną na porażkę próbą interpretacji, wyniesienia z niego czegoś więcej poza porażającym, estetycznym zachwytem, porównywalnym tylko do proustowskiej sonaty Ventuila albo - bliżej moich własnych gustów i zapatrywań - schubertowskiego kwartetu o Śmierci i dziewczynie.

Nie wiem, co oznaczają metafory, obrazy zawarte w tym sonecie. Zaczyna się on z perspektywy zupełnej abstrakcji, bez żadnego "ujęcia ustanawiającego", które pozwoliłoby czytelnikowi odnaleźć się w rzeczywistości poetyckiej; od razu czereśni czerwień i krwawe włókna, które nie wiadomo, co oznaczają; natychmiast pasma ćwiartowane mięśni, natychmiast grubym zmartwychwstaniem tkane gobeliny. A dalej płonące plątaniny wyrwanych traw, szkarłat ścieranych bezprawi... Elementy natury mieszają się tutaj z nieodpowiednimi dla swoich desygnatów przymiotnikami, przymiotniki oznaczają nie to, co powinny, abstrakcje są konkretne, a konkrety abstrakcyjne. To straszny, okrutny świat; świat krwi i czerwieni, świat, w którym oczy - jedyna w miarę czytelna metafora w wierszu - są jedynym znanym elementem; to świat, w którym się tylko patrzy. 

Patrzmy na ten wiersz, nigdy go nie czytajmy. Nie próbujmy nawet go przeczytać; jeśli się uda, zniszczymy coś. Przeprowadzimy brutalne morderstwo na świecie, który Barańczak w tych czternastu wersach stworzył; będziemy winni semiotycznego zabójstwa. Po prostu tego nie róbmy. Patrzmy.

Ćwiczenia ze zrozumienia

To jedyny szkalujący element tego posta
Żaden poeta nie ucierpiał ani nie został zdyskryminowany podczas pisania tego posta

I całkiem serio: nie zamierzam tym postem nikogo szkalować, dyskryminować żadnej mniejszości, wspierać kultury gwałtu; ba, powstrzymam się nawet z wartościowaniem poezji. Chodzi o pewien schemat, który daje się zaobserwować co jakiś czas w skali mikro, a, nieco rzadziej, w skali makro (tj. dostrzegalnej przez wpływowe funpagi kontrolujące rynek literacki w stylu "Beki z literatury polskiej po 1989 roku").

Dla niewtajemniczonych (wtajemniczeni przeskakują do następnego akapitu): na wallu Mai Staśko, krytyczki literackiej, rozgorzała dyskusja pod udostępnionym wierszem Roberta "Ryby" Rybickiego. Dyskusja miała zapewne dotyczyć wiersza, w którym poeta lub podmiot liryczny, obie decyzje będą znaczące, nazywa Justynę Bargielską "laleczką bargie"; rzecz rozchodzi się o a) decyzję Bargielskiej o niewzięciu udziału w wydarzeniach związanych z Silesiusem z powodu braku parytetu wśród zaproszonych gości, b) reakcję Jasia Kapeli, Szczepana Kopyta i Przemysława Witkowskiego, tj. przebranie się za kobiety podczas jednego z paneli, c) artykuł Justyny Bargielskiej w redagowanej przez pisarzy "Gazecie Wyborczej" dotyczący pudru za 350 zł (od którego podobno lepszy jest krochmal za 2 zł, ale to wiem już z dyskusji). Robert Ryba dowalił do pieca pointą "chodźcie tu do mnie kurwy/porozmawiajmy o parytecie/wśród bezdomnych" - i rozgorzało piekiełko.

Istotą gównoburzy jest to, że przestaje ona dotyczyć meritum po zapewne 5-10 komentarzach: odkrywamy natomiast na ile sposobów możemy się dyskryminować, szkalować, opluć, wciąż zachowując formy grzecznościowe. I tak z oryginalnego problemu - czyli seksistowskiego wiersza wg interpretacji pierwotnej - robi się problem dyskryminacji chorych psychicznie, bezdomnych, uboższych (czy piszę wiersze, bo nie należę do klasy średniej, czy nie należę do klasy średniej bo piszę wiersze?), ludzi będących na bakier z interpunkcją. W tle Jaś Kapela wspomina picie z Robertem Rybą i zbiera lajki (w tle tła redystrybucja lajków i uznania).

Ale nie zapominajmy, że poeci i krytycy to ludzie inteligentni: wiedzą, że uczestniczą w farsie, tylko trzyma ich w niej ten prosty fakt, że do każdego ciągłego tekstu, nawet (albo szczególnie) jeśli jest to komentarz na fb, można się dosrać z indywidualną interpretacją - a to kusi, szczególnie, gdy komuś wymsknie się o jedno słowo za dużo. I dlatego flejm literatów jest flejmem wyjątkowym: bo to dzieło, które z interpretacji wychodzi i rozmaite interpretacje rodzi. A jeżeli seksizm Ryby w tekście był faktycznie, to czemu ma nie być symptomów dyskryminacji w postach w dyskusji?

Może autorzy postów to podmioty/podmiotki postyczne?

Na poprawienie humorku i pojednanie klasyk tematyczny: trafna sugestia przyjaciela. 


Upominając się o Nie, po raz pierwszy, po raz pierwszy, po raz pierwszy...

Są czasem książki, do których nie sposób się zabrać bez klucza. W przypadku Nie klucz jest publiczny (zresztą jak ktoś już pisze o Nich - zaraz wrócę do odmiany - to z reguły od tego zaczyna). Więc po kolei:

1. "Słowo tytułowe Nie nie odnosi się do najczęstszego użycia tego słowa - jako kluczowej partykuły (...), ale do ubocznego w języku polskim zaimka «nie», wychodzącego od niemęskoosobowych form «ono» i «one» («oparłem się o nie»«odpowiadam za nie» itd.) (...)" [z Próby wyjaśnienia]
2. Całość składa się z 1159 i pół dwuwersów; ostatni dystych przeznaczony jest do uzupełnienia przez czytelnika.
3. Liczba dystychów jest związana z liczbą ofiar katastrofy w bangladeskim kompleksie Rana Plaza, który zawalił się w 2013 roku; około (co jest okrutnym słowem) 1130 pracowników zginęło w ciągu ok. 45 sekund.
4. "Pierwotną numerację dwuwierszy porzuciłem z przekonania, że nie oddałaby charakteru złożonej ofiary; żadna z ofiar nie była w końcu pierwsza, sześćsetna czy ostatnia. Pozostawienie uporczywie nawracającej liczby 1 wydaje mi się rozwiązaniem bliższym dla niemożliwego pojęcia tej sytuacji".

Jak Nie w ogóle czytać? Nie rozpoczyna się czeską bajką łańcuszkową, w której wyłączenie kolejnych elementów systemu doprowadza do katastrofy. Potem następuje ponad (okrutne słowo) 1150 dystychów pozbawionych tradycyjnie (okrutne słowo) rozumianej spójności. Nie jest o nich, o niewinnych ofiarach absolutnej niemalże obojętności świata na zachód od Bangladeszu (albo na wschód): obojętności przed, w trakcie i po katastrofie. Istotą ofiary jest jakaś celowość: ofiarę się składa w imię czegoś. Istotą tej ofiary jest jej bezcelowość. Dlatego Nie: książka, która mnie próbuje umieścić niedopisanym dystychem wśród około (okrutne słowo) 1150 ofiar. Zbliżyć. I zrobić to precyzyjnie.

Ach, jak to czytać? Może - jak pisze Przemysław Rojek - "należy zebrać tysiąc stu sześćdziesięciu recytatorów i niech czytają jednocześnie (i niech głos tego jednego z nich zamilknie w połowie)?"

Miałem przyjemność wysłuchać Nich przeczytanych w całości przez Konrada Górę w Stroniu Śląskim. Przeczytanie - głośne - choćby części książki, kilkunastu, może kilkudziesięciu dystychów - wbija. Pojedyncze słowa, brak składni: skojarzenia, asocjacje, słowa rzadkie i dziwne, jednostkowe, wyjątkowe: a jednocześnie bezsilność, gruzowisko sensu, gruzowisko ciał, biografii, słów.

I piszę o Nich znów ze świadomością, że tym postem nie zmieniam nic. Nie łudzę się, że kiedy pójdę kupić sobie spodnie albo kurtkę, nie będę roztrząsał, czy noszenie ubrania z metką "made in Bangladesh/China/Vietnam/itd. (okrutny skrót)" jest etycznie dopuszczalne.

Upomnienie się o Nie jest zatem gestem niemal pustym (moje upomnienie, nie Konrada Góry; nie mam wątpliwości, że gest Konrada Góry jest znaczący). Napisanie posta o tej książce jest gestem pustym. Opowiedzenie historii o Rana Plazie jest gestem pustym. Gestem, który nie zmienia niemal nic.

Co nie jest puste? Zapytanie, dlaczego to jest puste.

Okrutnych słów nie znajdziecie w Nie Konrada Góry.

Zresztą sami posłuchajcie.


Mundury zamiast koronek - Anna Świrszczyńska

Harcerka

Kiedy umierała w szpitalu
powiedziała koleżankom że się wstydzi
że jest wojna że ona jest żołnierzem
więc się bardzo wstydzi ale prosi
ona nigdy nie była na zabawie
żeby ją ubrały po śmierci w tę sukienkę
z koronką


Gdy umarła ubrały ją w sukienkę
I stanęły we cztery na baczność
przy jej łóżku i stały godzinę


Coraz częściej, bardzo i bardzo dotyka mnie problem konieczności naginania i rozciągania czasu. Mimo wszystko, cieszę się zawrotnym tempem życia, masą projektów, w których siedzę po uszy. Smuci trochę fakt odkładania spotkań ze znajomymi, niemożność odpisania na wszystkie maile i to, że w sukience pojawiam się raczej w pracy (bo trzeba); raczej nie na imprezach.

Harcerki podczas służby chodzą w rzeczach dość odświętnych – spódnica plus bluza mundurowa; zdarza się, że z białym kołnierzem. I pas. I beret. W okresie wojennym ze strojem bywało różnie, wiadomo. Trzeba było tylko odznaczać się tak, żeby inni wiedzieli (mniej więcej), coś ty za jedna. Sukienki mundurowe też zdarzało się pewnie skądś kombinować, albo sukienki – przebrania, żeby w czasie akcji, udawać kogo tam potrzeba.
Ważne, historyczne sprawy. Uśmiechnięte, idealne czarno – białe twarze na zdjęciach. Czarne i białe sukienki.

Czy w takim razie koronkowa kreacja na dawnej prywatce to nieważna sprawa?

Ubierasz.
Czujesz się kobietą bardziej niż w pyle, bardziej niż w spodniach, bardziej niż zwykle (chyba, że masz tę wrodzoną pewność siebie, której – na nieszczęście – daleko do stereotypu). Rozpuszczasz włosy. Falują lekko, sięgają koloru rękawów. Obracasz się. Kręci się z tobą. Kolejne kółko. Jeszcze i jeszcze. Nikt nie musi patrzeć. Jesteś sama
przed lustrem.
(mamy wyobrażenie, jedźmy więc dalej)

Nie była na zabawie, a chciała. Jej koleżanki nie wiedziały, czy stać w mundurach, czy ściągnąć, czy może jednak płakać.
Na największą uwagę w tym wierszu zasługują stojące na baczność. Piorunują mnie, mrożą. Nie wiedziały, co zrobić. Tak bardzo nie wiedziały, że aż im się zdarzyło coś prawie niemożliwego – powstrzymanie naturalnej reakcji.
Ubrały ją i stały.

Jak, czytając, zwizualizować sobie tak ochłodzone kobiety? Kto wyobraża sobie oddane przyjaciółki i brak lamentu po śmierci jednej? OK, one miały powód, można je wytłumaczyć. Wojna. O Wojnie każdy powie sobie sam, powie sobie dużo.  Ja powiem coś poza prawdziwą historią, coś w nawiasie przypuszczeń, uczuć, wierszowych domysłów. To stanie jest sztywno – ładno –  honorowe, ale i zakłopotane. One też się wstydzą, ale muszą, muszą wytrwać w formie. Co by się stało, gdyby wszystkie wtedy zaczęły płakać i myśleć, że Marysia nie żyje, że one też nigdy nie miały sukienki, że zaraz mogą zginąć, że nie będzie nic na kolację i nie wiadomo, czy Maciek, który podobał się całej paczce druhen, bezpiecznie dotrze z punktu A do C? Wszystko by się posypało. Trzeba było się odciąć, stać godzinę, palić znicze, od czasu do czasu coś napomknąć, pamiętać.

Skoro ten wiersz piorunuje, musi poruszać we mnie coś bardziej blisko – codziennego. Zamienię więc jedno z napisanych już zdań na takie – Nie byłaś na zabawie, a chciałaś . Dodaję newsy z korporacyjnej pracy moich koleżanek i wychodzi podobne odczucie. Skrobie, zastanawia. 



Z polskiego na nasze - Jakub Sajkowski, "Google Translator"



* Celem udowodnienia i podparcia przykładem zawartych w tekście tez, został on dwukrotnie przepuszczony przez Google Translator, z polskiego na angielski i odwrotnie.

The Cure 
Duński jest jak wiking pożerający drugiego wikinga.  - powiedzenie studentów skandynawistyki 
Ona powiedziała, że kiedyś jadła bobra.
Parsknąłem śmiechem, jakbym krztusił się łuskami,
jakby w piersiach opiłek, odłamek czy odłam -
smog i dym kadzidła, kłamcy i kapłani. 
Była głodna, miała wtedy wystające żebra.
Ja nie mam takich żeber, mam w piersiach żeremia,
już każdy kęs łyknięty, wszystko trzeba zebrać
jak skład na Roskilde Fest. I jak go oceniać, 
skoro na koncertach gra i hip-hop, i Cure'y?
Poezja to szampan czy korki? Awaryjne?
Mówi Pan językami, może mógłby uczyć,
szkoda, Pańska składnia jest nieintuicyjna


Przez samą definicją, Google Translator jest tylko maszyna, która umożliwia interaktywne szybko i łatwo przetłumaczyć dowolny tekst ze swojego ojczystego języka na inny, lub odwrotnie; brzmi bardzo skutecznie i pięknie, ale każdy, kto kiedykolwiek używał tego urządzenia, wie, że rzeczywistość jest mniej różowa.

Jeśli przyjmiemy interpretację, że Google Translate może być swobodnie i łatwo komunikować się z każdą inną osobą na świecie, omijając barierę językową, to byłoby morderstwo na większość dylematów współczesnej humanistyki "naprawdę możemy komunikować? Możemy naprawdę zrozumieć drugiego człowieka Co dokładnie jest komunikacja? ". Niektórzy uważają, że są to pytania źle, przestarzałych lub zbędnych; na przykład, zgodnie z teorią tłumaczenia maszynowego, tłumacz, tłumaczenia idiomów jak automatycznie przychodzi najbliżej dosłownych znaczeń języka, że ​​nie rozumieją, co daje możliwość podjęcia krok w stronę niezliczonych kontekstach, niedostępne dla innych użytkowników powiedzenia. Ba! Ha! Sztuka zrobiła wielką eksperyment, rzucając translator "Króla Ubu" Jarre. I wyszło bardzo ładnie.

Ale to wszystko nie jest dla Sajkowskiego ponieważ Sajkowskiego zainteresowanych subtelności; on jest zainteresowany tym, co kryje się w słowie, co słowo nie znaczy o wiele więcej niż to, co to znaczy. Dlatego Google Translator nie ma w nim pomocnika lub zbadane, jest głównym złem. Jest świadectwem degradacji języka, którym autor próbuje zatrzymać dyskusję o tej sprawie.
Tryb samolotowy włączony 
Tak cię kocham, że dla ciebie pewnie kiedyś skasuję konto na Sympatii,
ale na razie jadę na rowerze w deszczu,
jestem mokry jak zwierzyna łowna, jak jebany bażant smutku, 
jak kura o imieniu Giselle, co ma zielone oczy jak nie-kura,
żona Celane'a, którą ten szaleńczo zaatakował nożem.
Co poeta może zrobić z włócznią? Polować 
na okazje w mieście z największa powierzchnią
galerii handlowych na mieszkańca? Siedzę
w Poznań City Center, leki na nadciśnienie 
popijam kawą i napojami energetycznymi. Potem tłoczę się
w pociągu z innymi rowerzystami, właścicielami psów.
Pies grzeje, nie odwzajemniam uczucia, 
depcząc ogon, myląc go ze swoim paskiem od plecaka.
Dziewczynie, która stoi w tej samej odległości ode mnie,
co ty, gdy pijana przystawiałaś się do mnie poprzedniego wieczoru, 
mimowolnie patrzę w ekran; łączy nas wygląd ikonki
informującej o nieodebranych połączeniach.

To nie jest pojęciem, ani modne, ani nowe, ale Sajkowski realizuje ją z podziwu godną gracją i polotem. Skręcamy tu w świecie poezji, w której język nie jest językiem; języków, systemów gramatyki i słownictwa, nie stanowi żadnej bariery. Poligloci wyskoczyć zza narożników tutaj, i nawet gdyby ich nie było, nie jest Google Translator; i że wszyscy ci ludzie, bohaterowie tych wierszy, w tym głównym, nie rozumiem - to osobna historia, że ​​tylko Sajkowski próbuje opisać. Nie rozwiąże. Opisać. I to tworzyć zrozumienia tego, co tworzy piękną prostotę tych linii.






Co robił Frank O'Hara 17 lipca 1959 roku i dlaczego do dziś odczuwamy tego skutki

W lipcu 1986 roku ukazała się rzecz doniosła. Rzecz, bez której, jak twierdzi Wikipedia (ale przysięgam, to samo mam w notatkach z prowadzonych przez dr. Bronisława Maja zajęć z ewolucji poezji polskiej po 1968 roku), nie byłoby ani Świetlickiego, ani Sendeckiego, ani Barana, ani Podsiadły. No, może Podsiadło by był, on raczej jest tak w ogóle. Napięcie pewnie sięga zenitu i ekran wam zaczyna pękać, więc pozwólcie, że je rozładuję: w lipcu 1986 roku ukazał się 7 numer miesięcznika "Literatura w świecie".

Badum tss.

Jeżeli wygooglacie "niebieski numer", to znajdziecie trochę historii; ja tego oszczędzę. Grunt, że Piotr Sommer i spółka wpuścili do polskiej poezji coś dziwnego, co nazywa się "szkołą nowojorską" (podobno termin ten nie funkcjonuje nigdzie poza Polską, ale to nie tylko ten termin tak ma). Nazwiska takie jak John Asbery, Allen Ginsberg, Frank O'Hara, Charles Reznikoff zagościły, co prawda ze sporym opóźnieniem, w polskim świecie poetyckim. Piotr Sommer jest personą w ogóle niezwykłą, ale równie niezwykłe są jego tłumaczenia: niezwykłe, bo dobre, a to wcale nieczęsta rzecz w przypadku poezji. W przypadku poniższym, przyznam, że tłumaczenie podoba mi się nawet bardziej, niż oryginał.

Dzień, w którym umarła Lady Day [The Day Lady Died]

Frank O'Hara rozmawia przez telefon
Jest 18:20 w Nowym Jorku pewien piątek
trzy dni po rocznicy zburzenia Bastylii, aha
jest rok 1959 i wychodzę żeby znaleźć pucybuta
bo o 7:15 wysiadam w Easthampton
z tego o 4:19 a potem idę prosto na kolację

i nie znam ludzi którzy dadzą mi jeść

idę po parnej ulicy zaczyna prażyć słońce
i zjadam hamburgera i piję koktail mleczny i kupuję
szpetnie wydanych PISARZY TRZECIEGO ŚWIATA
żeby zobaczyć co tam
ostatnio słychać u poetów w Ghanie
wchodzę do banku
i pannie Stillwagon (usłyszałem kiedyś że ma na imię Linda)
nawet raz w życiu nie przyjdzie na myśl sprawdzić moje saldo
i u GOLDEN GRIFFINA kupuję Patsy małego Verlaine'a
z rysunkami Bonnarda chociaż właściwie myślę o
Hezjodzie w tłum. Richmonda Lattimore albo o nowej
sztuce Brendana Behana albo o Le Baleon lub Les Negres
Geneta, ale nic, trzymam się już Verlaine'a po tym

jak niemal poszedłem się przespać z dylematem

a dla Mike'a wchodzę po prostu do Monopolowego
na PARK LANE i proszę o butelkę Stregi i
wracam skąd przyszedłem na 6-tą Avenue
i do kiosku w Ziegfield Theatre i od
niechcenia proszę o karton Gauloise'ów i karton

Picayune'ów, i o NEW YORK POST z jej twarzą na wierzchu

i pot już leje się ze mnie i myślę o tym jak
w 5 SPOT oparłem się o drzwi kibla
gdy ona nad klawiatura szeptała Mal Waldronowi
piosenkę i wszystkim i mnie na chwilę zamarł oddech

Żeby nie robić posta historycznoliterackiego, parę słów o tym, co mnie frapuje. Po pierwsze, Dzień... to klasyczny przykład o'harowskiego "I do this, I do that" - chyba nie muszę tłumaczyć, na czym polega ta metoda pisarska. Ale to jest rzecz naprawdę niezwykła: wzięcie jakiegoś wyimka rzeczywistości, standardowych czynności: przesiadek w komunikacji miejskiej, wszamania burgera, wizyty w banku, kupowania papierosów, myślenia o sztuce - i zrobienia z tego doświadczenia wstrząsającego. Pewnie pomaga w tym fakt, że pointa tego wiersza jest bez wątpienia najlepszą pointą napisaną kiedykolwiek, ale sama m o ż l i w o ś ć, dziś być może oczywistość, napisania w ten sposób, zmienia wszystko: poezja nie musi być li tylko o uniwersaliach, wielkich ideach, pisana przez wielkich ludzi, którzy mają nam do przekazania myśli na lodówkę, poezja staje się w takich wierszach zapisem żywego życia. A wiecie, co jest w tym najlepsze? Że wcale nie trzeba w tym grzebać. Nie ma niepotrzebnych metafor. Nie ma dzikich, stylistycznych wycieczek. Nie ma nic, poza codziennością... no dobrze, nie zapędzajmy się tak daleko. Jest trochę więcej. Jest napisanie tej codzienności, przeoczanej i nieuchronnie dążącej do tego momentu, w którym oblewa nas zimny pot.

Pewnie nie mam racji, bo wcale ten O'Hara nie jest taki rewolucyjny. No jasne, że nie. Na skalę światową wystarczy wziąć, bo ja wiem, Verlaina, ale fakt faktem, mało kto dzisiaj czytuje symbolistów czy innych młodopolan do poduszki. Polska poezja powojenna, która lubiła żywić się II wojną światową, traumą, holokaustem, bólem, cierpieniem (co zresztą zupełnie zrozumiałe), a później była wyrazem buntu przeciwko językowi (uogólniam), mogła po lipcu 1986 roku stać się czymś nowym. I to było cholernie cenne.

Dyskretny bełkot recenzenta

Nigdy nie byłem specjalnie przekonany do gatunku literackiego, jakim jest recenzja. Jednym z wyrazów tej (nie tylko mojej) niechęci jest blog, na którym czytacie Państwo ten tekst, a który od tradycji recenzenckiej odżegnuje się jak najusilniej, próbując być zarazem czymś więcej (bo platformą, w której nie tylko dzielimy się przemyśleniami, ale też odczuciami w formie nieskażonej wymogami genologicznymi), jak i czymś mniej (bo zdając sobie sprawę z ułomności przyjętej formuły nie rościmy sobie prawa do żadnego opiniotwórstwa). Z przykrością stwierdzam, że im dalej w las, pardon, im dłużej żyję i im więcej czytam, tym bardziej awersja przybiera na sile. 

Uważam, że recenzja jest w pewnym sensie formą totalną – bezwzględnie zmuszającą do zajęcia stanowiska, do powiedzenia A albo B, do wstawienia jedynki albo piątki, w ostateczności trójki, jednak do zadeklarowania pewnego konkretnego i zazwyczaj brutalnego poglądu na tekst. Bo przecież istotą każdej recenzji, jej żywą tkanką, jest ocena. I właśnie ta totalność zawsze mnie od nich odżegnywała – nie przepadam za tak wyrazistym stawianiem po którejś stronie barykady; kojarzy mi się to, przyznam szczerze, bardzo brzydko – z postępującą polaryzacją dyskursu publicznego, z wszechpanującym w polskiej (i nie tylko) rzeczywistości „wiedzeniem lepiej” i najmojszą moją racją. Zresztą - tym bardziej w bólach powstaje ten tekst, ponieważ zdaję sobie sprawę, że w dużej mierze będzie takim właśnie jednostronnym mądrzeniem się; w pełni świadom tego paradoksu, czuję jednak, że muszę te kilka słów spisać.

Ł(y)kanie jest gorzkie – o wierszu Marty Podgórnik

Zamek
To nieważne. Kiedy mówię zbyt głośno i głos się zatacza
domyślnie. Domyślnie to nie te klawisze, którymi
porusza się gardła i struny, które brzmią na wietrze;


ja jestem grafomanka ze złamanym sercem. Poniekąd to
jest prawda na szklanej kozetce. Ale przepraszam.
Że zwymiotowałam te kilkadziesiąt prawd jakby naprędce
I teraz to wygląda, jakbym ciut cierpiała. Cierpiała


Całkiem trochę, i wymiotowała kryształy swojej prawdy
W plastikową pomarańczową miskę, trzymaną na klęczkach.
A tymczasem ja siedziałam po turecku, kolana
Podkuliwszy głupio. Aż pod szyję.

Od strony przełyku, u nasady języka, mamy specjalne miejsce. Odpowiada, między innymi, za rozpoznawanie gorzkiego smaku. Jak przypomina Wikipedia, pierwotną funkcją smaku jest odróżnianie pokarmów jadalnych od trujących. Jeśli więc substancja, zdecydowanie nam niesprzyjająca, przekroczy barierę kubków gorzkich, jesteśmy troszkę ugotowani. Trucizna wchodzi do środka. Jak się bronić? Można odruchowo.
Więc przychodzi odruch, opisany wierszem przez Podgórnik. Po nim, powinno być lżej. Jeśli i on nie pomoże, należy zdać się na bardziej zaawansowaną immunologię. Na przykład książkę pełną wierszy.

Miałam duży problem z wyborem tekstu, bo jak tu pisać o Szanownej, żeby to miało sens? Z której strony ugryźć temat, żeby nie było zbyt płytko, ale też, żeby zachować świeżość i nie zanudzać (jakichś może) stałych czytelników? Miało być i o niej i o Cohenie, bo jest przecież wiersz Piąta nad ranem, który się powinno czytać słuchając jednym uchem piosenki Famous blue raincoat Leonarda.  Padło jednak na Zamek. Właśnie w nim mieści się to, co nazwałabym moją teorią na temat Podgórnik, albo chociaż tej teorii – powiedzmy – esencją.

Jest gorzko.

Królowa poezji się dławi. Gorzkość dosięga pułapu. Trzeba zwymiotować. Co z tego wychodzi? Kolejny wiersz. Ale wiersz inny. Nie ma tutaj aż tak wielu podtrutych, ironicznych słówek, wzywających do nie obchodź się mną, nie patetyzuj.
Podgórnik raczej nie patetyzuje. Pisze o rzeczach opiewanych przez innych ładnymi strofkami. Bierze je niby brutalniej, niby bardziej saute, obraca, ogląda. Nie zmusza się do delikatności, której jej też (oczywiście!) nie odmawiam.
Jej głos ma dość wyraźne kontury. Rzadko przyznaje się w wierszach wprost do światłocieniowania odczuć. Nie gra domyślnością klawiszy, którymi porusza się serce gardła i struny, które brzmią na wietrze. Stawia na te wymagające konfiguracji ustawień. Żeby je zmienić, potrzeba kilku ruchów, poruszeń. Z Zamku zróbmy zatem zamek ruchomy, z pompą w końcu to dość drogi przybytek, a w środku dzieją się ważne rzeczy. Na przykład przeprosiny bez żalu i żal, bo cała scena wygląda, jakby siedząca w nim ciut cierpiała. Cierpiała całkiem trochę (…).

Co robić z cierpieniem? Na cierpienie zjada się tabletki. Dobre tabletki są gorzkie. Rosnący poziom cierpienia zwiększa ilość przyjmowanych leków. Spróbujmy wziąć tych tabletek, dajmy na to, dziesięć. Albo się zwymiotuje, albo umrze. Na szczęście, 
tutaj nie dochodzi do śmierci.

Wiersze Podgórnik balansują na granicy gorzkości i wylewalności. W lwiej części swoich książek, Królowa się trzyma – cynizm, ironia, dystans, rytm i rym (bo tylko to się w końcu liczy!), pewna prześmiewczość, robią swoje. Jasne. Tak. W Zamku widać jednak małe coś innego. Nie będę rościć sobie prawa do nazwania tego małym boję się i małym czuję. Echo niesie się po pustych ścianach budynku. Nikt nie słyszy. Może można zatem, zaryzykować choć jedno stwierdzenie, że buńczuczno - zaczepny sposób patrzenia prowadzi w końcu do przerostu gorzkości nad treścią. Treść się wylewa, menisk wypukły pęka, nie daje rady. Powstaje tekst o smutkach i kozetkach, w którym pada coś (jednak) o prawdzie. Wiadomo, prawda może być wymyślona. Mnie, mimo wszystko, choćby i w takiej formie, zaskakuje. Nawet o nieprawdziwej trudno pisać tak,  jakby relacjonowało się fakty, nie scenerię. 


Zwiastowanie Brunona Jasieńskiego

Zwiastowanie 

1
pytały się raz ciszy
rogówki z twarzą modrą:
„dlaczego nocy czarny dyszel
włazi nam ciągle między biodra?
 
dlaczego, choćżeśmy ładne
i miłość dajemy tanio
nie przyjdzie nigdy do żadnej
prawdziwy biały anioł?
 
dzień zdycha na zachodzie
i z nosa sączy farbę
ach, ciężko jest chodzić co dzień
z nieba olbrzymim garbem!”





To oczywiste, że dziwka jest kobietą. Instynktownie przyzna to każdy – od samej dziwki, przez jej klienta, aż do autorów uczonych rozpraw z rodzaju Bataille'a. Pytanie, które stawia Bruno Jasieński, futurysta, skandalista, naczelny dandys II Rzeczpospolitej i komunistyczny działacz, brzmi zupełnie inaczej: czy dziwka jest człowiekiem?

Jasieński w swojej poezji prezentował, jak na tamte czasy szokujący, dziś już tylko szokująco aktualny, program wrażliwości społecznej; wrażliwości bezgranicznej, całkowitej i totalnej, wrażliwości, która nikogo nie wyklucza spod swoich niewielkich przecież i kruchych skrzydełek.

Mówimy tu o poecie, który przez całe życie, tragiczne przecież i pełne świadomych  wyborów i groteskowych pomyłek, konsekwentnie stawał po stronie herbertowskich „poniżonych i bitych”, ludzi wykluczonych, pozostawionych na marginesie społeczeństwa, które bardzo lubimy idealizować, a które bynajmniej nie należało do przyjaznych ani różowych. Jasieński to nie tylko But w butonierce; to również Śpiew maszynistów, Pieśń o głodzie, Miasto, Zwiastowanie i wiele innych wierszy o zabarwieniu społecznym. 

2
a kiedy usną grzecznie
w objęciach czyichś dłoni
śni im się, że z drogi mlecznej
archanioł schodzi do nich.
 
tuli ich ciała kruche
w mosiężnych ramion żarnach
i długo bezpłodne brzuchy
zapładnia złotym ziarnem.
 
jest wielka cisza w niebie
i słyszą w tej ciszy śpiew czyjś
i kulą nogi do siebie
niezgrabnym ruchem dziewczyn
 
a gdy wracają blade
za mgły błękitnym zamszem,
cienie do stóp im się kładą
i dzwony dzwonią na mszę.
 
jest cisza spełnionych legend
w godzinie świtu rannej.

Dziś jeszcze, po prawie stu latach, trudno znaleźć w polskiej literaturze bardziej kontrowersyjny obraz prostytutki. Oczywiście, przywykliśmy -  jako dzieci popkultury – do o wiele bardziej obrazoburczych poetów, jednak żeby w 1922 roku „rogówkom” przyznać atrybuty boskie, określić charakter ich zawodu jako religijny i zwrócić się do nich z tak bezbrzeżnym współczuciem, błękitnym zamszem empatii, trzeba mieć było mnóstwo cywilnej odwagi.

W tym sensie, jeśli rogówki są świętymi, Jasieński staje się apostołem; apostołem zjawiska, które nazywamy wrażliwością społeczną, a które dzisiaj stało się o wiele powszechniejsze, choć przez niektórych nadal niesłusznie zapominane. 

To właśnie poezja empatyczna, a nie dziwaczne eksperymenty formalne i ortografia fonetyczna jest prawdziwym spadkiem po twórczości Jasieńskiego, prawdziwym jego osiągnięciem. I upierał się będę ze świętym przekonaniem, że niewiele ma to wspólnego z tak chętnie wypominanym mu dzisiaj komunizmem; nie o komunizm tu idzie. Tu idzie o serce.

3
przez miasto długim szeregiem
wracają najświętsze panny

"repetytorium" Maćka Taranka: punkt krytyczny gramatyki

Co do tego nie powinno być żadnych wątpliwości: wiersze Macieja Taranka są zjawiskami wyjątkowymi w polskiej poezji. (System autokontroli pyta mnie, czy są w polskiej poezji wiersze niewyjątkowe; odpowiadam, że są.) coming out to tylko wyimek z repetytorium, ale wyimek ukazujący to, co w poezji Taranka najlepsze: gramatyczność poezji, fascynację strukturą, rozgrywanie wiersza na zaimkach zwrotnych, chrzęszczącej grze gramatyki i surowego sensu wgrywanego z wysłużonego kartidżu.

Zwraca uwagę "się". Zwraca? Ups. Cytuję za notką redaktorską Arkadiusza Wierzby: "Zaimek zwrotny (się, «siebie», «sobie») to jeden z gramatycznych sygnałów podmiotowości. Sygnalizuje samozwrotność, tożsamość, ale i autoalienację. «Zwrócona» zostaje uwaga: na tego, który sam zwraca się do «siebie»". Ale gmatwanie z tymi zwrotami to jedna strona medalu. Druga, to kryjący się w tym wszystkim zwrotny i przewrotny podmiot. Nie mam pojęcia, co to znaczy "wylizuję światło ze szkła": telewizor? Może laptop, nie wiem. Ale spróbujmy jakoś przejść się przez ten wiersz. Strofa druga, trzy wersy: wariacje, zwroty, zapętlenia. Każde słowo jest u Taranka uzasadnione: tu nie ma przesady, nie ma pompy, nie ma poczucia fałszywej liryczności: gościa interesuje coś zgoła innego. W manifeście repetytorium Taranek pisze o gramatyce:

mówię w milczeniu poetyki, aby gramatyka zaczęła jak wściekła krzyczeć. mówię w milczeniu poetyki, aby gramatyka zaczęła jak wściekła kreślić. tu mówię (o) chwyceniu (ręką) możliwości pokazania (palcem) korytarzy pałacu. tu mówię (o) całości, rozumieniu mechanizmu rzeczy i (o) ruchu. tu mówię (o) miejscu, nie mówię (o) czasie. tu mówię (o) czasie, nie mówię (o) miejscu. tu rozpoczynam i nadaję sobie gramatykę (...)

Wszystko rozgrywa się w strukturach: w ruchu, między gramatycznymi trybami. Taranek skacze z metajęzyka w chlapiący na lewo i na prawo język możliwości, zmian, dynamiki, stałego ześlizgiwania się znaczeń. W coming oucie gra to oczywiście z płcią, która jako żywo podlega analogicznym mechanizmom. Gramatyczne zapętlenie zdania o ciele vs zapętlone ciało.

Kupujecie to? Trudno kupić, bo można ściągnąć za darmo (rozdzielczość chleba cenić należy). Ale nie chodzi przecież o ekonomię. Mnie Taranek niepokoi jako podmiot swoich wierszy: podmiot z języka wyjęty, ale też podmiot, który nie waha się poczynić takich wyznań:

boom #3 [#1: WTC, #2: Madryt Atocha]

układałem klocki lego, kiedy wybuchały
bomby w londyńskim metrze linii piccadilly.
układałem klocki lego, kiedy wybuchała
bomba w londyńskim autobusie routemaster.

układałem wysoką wieżę, budowałem swój świat.


To jest miejsce, w którym moja zawieszona wiara w interpretację się odwiesza: bo jak to gra z resztą? Świat zbudowany przez Taranka jest równie pokręcony, (samo)skrętny, jak... boleśnie prosty? Zrozumiały bez słów, bez składni, bez fleksji. I bez milczącej poetyki. Nie do końca łapie mnie gramatyczny haczyk. boom mnie przemiela i zostawia bez języka.