Debiut po debiucie

Zeszłoroczna premiera debiutanckiego tomu Ryszarda Krynickiego każe zadać pytanie o znaczenie tak często używanego słowa jak debiut. To, że debiutem nie musi wcale być pierwsza opublikowana książka, nie jest wcale rzeczą nową: często uznaje się za debiut Wisławy Szymborskiej Wołanie do Yeti z 1957 roku, pomijając, jako powstałe w warunkach niesprzyjających prawdziwemu debiutowi, 2 poprzednie książki noblistki.

Warunków wydania pierwszego Pędu pogoni, pędu ucieczki w 1968 roku również nie można nazwać sprzyjającymi. Wiersze Ryszarda Krynickiego są chyba najbardziej niewdzięcznymi wierszami w historii literatury polskiej do cytowania: wiele wierszy zostało zmienionych przez cenzurę lub błędy wydawnicze. Poeta wracał więc wielokrotnie do swoich wierszy, wprowadzając poprawki i zmiany; były więc one faktycznie pisane latami.

W 2016 roku zadebiutował więc jeden z najważniejszych poetów XX wieku, autor kilkunastu książek. Znaczenie tego debiutu znakomicie podsumował sam autor, mówiąc: "trudno patrzy się na młodego poetę, którym kiedyś byłem". Debiut jest zatem i gestem podsumowania, i wyrażeniem pragnienia rozpoczęcia, które do tej pory było niekompletne. Jednym z najważniejszych wierszy, do których poeta wraca w czasie spotkań, jest wielokrotnie zmieniany i modyfikowany utwór Jednogłośnie, jednomyślnie, którego nie chcę interpretować: spróbuję jedynie zasugerować, jak można na ten wiersz patrzeć.

Szalenie istotna dla poezji Krynickiego jest kategoria niekompletności. Wiersze, szczególnie wczesne, są poszarpaną, szalenie splątaną siecią metafor, podwójnych znaczeń słów, cytatów, cudzych głosów, prawda splata się z fałszem, rzeczywistość - z propagandową atrapą rzeczywistości. Ich zawiłość jest odmienna od poezji Barańczaka: czystszej, ostrzejszej, wyraźniejszej. Wiersze Krynickiego znajdują się po mrocznej stronie języka; poezja Krynickiego jest brudniejsza, bardziej chropowata, ale przez to mi bliższa. Otwarcie wiersza Barańczaka wymaga rozplątania widocznych sieci; otwarcie wiersza Krynickiego wymagałoby ich zerwania, zniszczenia istoty wiersza, który uderza swoim trudną, szorstką, doskonale niekompletną idiomatycznością. 

Jednogłośnie, jednomyślnie

Z białego domu o różowych szybach. Nasz specjalny wysłannik donosi z białego domu o czerwonych
szyldach. Nasz specjalny wysłannik, kelner, donosi potrawy i trawi donosy. Donosy echa. Donośnym
głosem i głosem donosu: o armatach ukrytych w białych wierszach sieci, sieci
wszechświata, wszechświata wywiadu. Nasz specjalny wysłannik w sieci dziennikarzy i wywiadów
urojonej choroby. Zesłany na Syberię
(nowego) świata nasz specjalny wysłannik donosi, kto - jednogłośnie - wstrzymał się od
głosu ze względu na zły stan zdrowia i opieki społecznej, od głosu
sprzeciwu; oraz kto, jednogłośnie
czyli - jednym - głosem
pomylił kaganiec oświaty z oświatą kagańca, rewolucję z jednogłośną
(jednoręczną rezolucją); jednogłośnie ręcząc i
jednogłośnie głosząc, donosząc jednocześnie głos (nasz
specjalny) do wyborczej urny, do urny
z popiołów. Jednogłośnie? Jednoręcznie? Jakkolwiek unieść rękę w tym jawnym
tajnym głosowaniu
prasa
prasy
zmiażdży ci ją nazajutrz. Chociaż kościół inny i w nim jednogłośnie dzwonią na podniesienie
donosu. Donosu echa. Jednogłośnie, jednoręcznie, jednomyślnie, jednocześnie.

(II-VI 1968)

Nie mogę nie napisać o Marcinie Ostrychaczu

A miał być o nim wielki tekst, pełen szkic, podzielony na części, sto procent analizy w analizie. Może nadal będzie? Na razie – tak strasznie nie mogę się pozbyć z głowy 29 strofek o kochaniu, że nie czuję się na siłach omawiać innego wiersza.

I przyznam się szczerze, że na samym początku mam poważny dylemat – czy przepisywać te dwadzieścia dziewięć strof? Długo, nieodpowiednio na bloga. Z kolei skrót nie ma większego sensu, biorąc pod uwagę, że wiersz jest całkowicie skończony i nie da się z niego nic wykroić. Poza tym, robienie skrótu z utworu opartego na barokowym koncepcie w poincie jest trochę jak wycinanie detali z obrazów – niby coś to da, ale niewiele. Dlatego omawianego wiersza nie będzie. Szczęśliwie, jest dostępny w internecie, na stronie Wakatu: [klik]

Dodajmy – warto go znaleźć, bo ta okrutnie prosta litania ma to coś. Ja jestem początkującym literaturoznawcą, proszę państwa, zmarnowałem ostatnie lata z życia na nauczenie się, czym jest to coś i mógłbym zasypać ten tekst lawiną bełkotliwych fraz o formie i funkcji. Ba, mało tego, mam ogromną ochotę to zrobić, bo dzięki zagrzebaniu mojego wrażenia w stosie trudnych słów zamaskowałbym zgrabnie swoje pogubienie, związane z tekstem, swoje wzruszenie i emocje, które we mnie obudził. Ale umówmy się, nie ma sensu, bo wiersz i bez tego ma to coś, a to coś bez problemu każdy z państwa złapie.

Szczególnie, że w tym konkretnym wierszu ważnym elementem tego czegoś jest prostota. Cała treść utworu zawiera się już w tytule – dostajemy dokładnie dwadzieścia dziewięć strofek o kochaniu, litanię do kochania, litanię do miłości jako zbawienia. W innych miejscach tego tomu Ostrychacz popisuje się wyjątkową w dzisiejszych czasach, bo dziecinną nieco i rozbrajająco szczerą naiwnością – tam mianowicie, gdzie pisze o Puszczy Białowieskiej i ginących od ropy naftowej mewach. I w zestawieniu z tą naiwnością strofki (strofki, nie strofy!) o miłości nabierają szczególnie mistycznego charakteru – przez ułamek sekundy stają się jedyną drogą, którą widzi przed sobą czytelnik.

Te cechy, objawiające się w całej książce Ostrychacza, sprawiają, że jest to książka szczególna na współczesnym rynku. Większość wierszy, o których tu we trójkę z takim godnym lepszej sprawy uporem piszemy, to wiersze, które próbują być czymś więcej, niż poezją, albo - co gorsza - być tylko poezją i niczym więcej. Pełen bezbronnego gniewu, zupełnie różnego od tarankowego wkurwu, oraz niewinnej poetyckości, która nie stara się samej siebie zachwycić, Ostrychacz, w pewnym znanym portalu literackim publikowany z pogardliwym błędem w nazwisku, jest jednym z najciekawszych zjawisk, jakie przyszło mi znaleźć we współczesnej poezji.

O kotach. Miłosz i Baudelaire (trochę pod włos).


Wiecie, co jest najlepsze w kotach? To, że ludzie poważni, a w tym szczególnym wypadku szanujący się poeci pisujący zazwyczaj o sprawach niedostępnych śmiertelnikom, mogą zostać przez sierściucha spacyfikowani. I zamiast smarować kolejny ratujący świat, etykę, miłość albo ludzkość wiersz, piszą na ten przykład wiersz o kocie. Że to po prostu kolejna inspiracja, kolejny temat? Nie. Koty sprawiają, że nawet taki smutny Julio Cortazar uśmiecha się, gdy służy swojemu kotu (nie znalazłem dobrego zdjęcia poety lub poetki z kotem, wszystkie są jakieś mroczno-pretensjonalne albo mają wiersz o kocie zamiast kota - dlatego gościnnie prozaik).


Dzisiaj jest dzień kota. To wspaniały dzień! Koty oczywiście specjalnie się nim nie przejmują, dla nich każdy dzień jest ich dniem. Ale dzień kota to okazja, żeby ich opiekunowie pomyśleli: o, dzisiaj jest dzień kota! Wrzucę zdjęcie kota na fejsa. Albo poczytam wiersze o kotach. Nie można przecież codziennie czytać o śmierci i miłości, co nie?

Dlatego wiersze będą dwa, nie będzie najbardziej sztandarowego wiersza o kocie, bo to nie do końca wiersz o kocie, za to przybędzie na białym koniu (występ gościnny) Czesław Miłosz z wierszem Do pani profesor w obronie honoru kota i nie tylko. Co prawda Miłosz kota traktuje nieco instrumentalnie, bo w wierszu raczej polemizuje z Marią Podrazą-Kwiatkowską (rzecz rozchodzi się o okrucieństwo i naturę zła - oraz zło w naturze), ale wybaczamy mu to za piękną pierwszą strofę, którą ja, osobiście, przeżywam niemal codziennie:

Mój miły pomocnik, nieduży tygrysek
Śpi słodko na biurku obok komputera
I nic nie wie, że Pani jego ród obraża.

Koty bawią się myszą czy półżywym kretem,
Myli się jednak Pani, to nie z okrucieństwa.
Po prostu widzą rzecz, która się rusza.

Bo jednak zważmy, że tylko świadomość
Umie na chwilę przenieść się w to Inne,
Współ-odczuć mękę i panikę myszy.

I tak jak kot, jest cała przyroda,
Obojętna niestety na zło i na dobro,
Obawiam się, że kryje się tutaj dylemat.
(...)

Dalej następuje już Czesław Miłosz, ale warto uchylić rąbka kapelusza za szacunek poety do kota: wyrozumiałość, pieszczotliwość, czułość. Być może mamy tu do czynienia z pewną niestosowną ludzką zarozumiałością (bo świadomość? serio? kto nie zamieniłby świadomości na ogon i pazurki?), ale nobody is perfect. Oprócz kotów, oczywiście. Te bowiem, jak przypomina nam Baudelaire w sonecie Koty, są istotami mistycznymi.

Kochankowie namiętni i sawanci chłodni,
Kiedy czas ich dojrzewa, jednako sprzyjają
Pysznym kotom łagodnym , co mieszkań są chwała,
Jak oni zasiedziałe u domowych ogni.


Przyjacioły nauki i lubieżnych chęci
W ciszę się pogrążają przez grozę ciemności;
Ereb gońców żałobnych dałby im godności,
Gdyby dumę swą służbie umiały poświęcić.


W zamyśleniu majestat mają niedościgły
Wielkich sfinksów, co w głębi pustyni zastygły,
Jakby w wieczny zapadły sen odrętwiający.


Po ich lędźwiach rodzajnych płyną skry magiczne
I gwiezdnymi pyłami, jak piach migoczący,
Połyskują ich błędne źrenice mistyczne.

(przeł. Artur Międzyrzecki)


Próba objęcia słowem fenomenu kota jest z góry skazana na niepowodzenie i /lub niedopowiedzenie wszystkiego, co winno się o kotach powiedzieć (albo wymruczeć), ale w tym sonecie Baudelaire dokonuje jedynego słusznego wyboru: przyznaje otwarcie, że kot nie jest z tej ziemi. Mistyka kota. Fenomenologia ogona. Metafizyka mruku. Koty nie są dla nas, być może my jesteśmy dla nich. Więc bądźmy dzisiaj dla nich, pogłaszczmy je ostrożnie po brzuszku i wróćmy do ponurej rzeczywistości dopiero jutro.

Zamiast czerwonych majtek Szeherezady. Kaczmarski i inne takie.

Witryny nawołują. Z okazji walentynek należy sobie koniecznie kupić czerwone majtki.  Najlepiej z koronką. Przypadł mi okołowalentynkowy post – będzie w nim jednak nie o majtkach i ciastkach w kształcie serca, chociaż przecież by być mogło.

Bardzo zależało mi na tym, żeby nie wkleić wiersza ociekającego tandetyzmami (kocham cię szalenie i się z tobą ożenię), ani takich, które są smutne jakoś dogłębnie (bo miłość jest niedostępna, odległa jak w niektórych wierszach Honeta, albo gorzka jak u Podgórnik, lub po prostu ciężka przeogromnie jak w Końcu wakacji Grzebalskiego).

Wiersze o miłości są pewnie dość trudne do pisania. Trzeba ciągle sprawdzać, czy to już nie kicz, czy już nie za dużo jest nazwane, czy przypadkiem nie cały czas mówi się ty, myślę, miłość? Może ktoś mi jakoś odpowie.

Ale nie musi. Napiszę, co myślę. Myślę sobie, że można o niej pisać mocno doznaniowo, wizualnie, bez użycia tej osoby niemalże. Miłość, czy wszelkie przejawy fascynacji, zakochania można wplatać w sytuacje z życia, w dobro, zło, niespodzianki, śróddzienne myślowe zawieszenia. Wypowiedzią chciałabym dobrnąć do momentu, w którym Wam przekażę – rozumiem to tak, że pisze się wiersze niejako przez te odczucia. A może po prostu nimi postrzega się to, co chce się potem opisać, zaznaczyć, wypunktować, uwypulić w wierszu.

Szalenie ciekawi mnie proces tworzenia, sposób postrzegania świata przez piszących. Ciekawi mnie jak widzą przez taki rodzaj odczuwania, jak im to robi wiersze, jak im to się oplata wokół głowy, wokół rąk, nóg, wszystkich pomysłów. Ten rodzaj odczuwania (miłość) ma mechanizm podobny do uzależnieniowego. W uzależnieniu najlepiej jest pod wpływem, na przykład na haju. Jeśli substancji nie ma, pojawia się craving – poszukiwanie, a później dochodzi do przykrych objawów odstawiennych. To wszystko widać w wierszach. Są takie (zmetaforyzujmy, to jasne) o haju, są o cravingu, o efektach abstynencji, o wszelkich przewrotach w życiu. I prawie wszyscy o nich piszą (mało znam poetów, którzy jakoś się do tego często nie odnoszą).  Jeden z bardzo starych filozofów twierdził, że żyjemy przecież po to, żeby się kimś opiekować, przejmować (jak zwał, tak zwał). Więc skoro to jest najważniejsze, skoro to esencja naszości, to czemu by o tym nie tworzyć sloganów w witrynach, piec serduszkowych ciastek, kręcić filmów, montować teledysków, pisać wierszy? 

Od czego się to zaczyna? Od czego zaczyna się pisanie wierszy przez/pod wpływem?
Zaczyna się najpewniej od pierwszego spotkania, od łyka, bucha, dotknięcia, spojrzenia. Pyk i działa. Do czasu, kiedy litrów, liści, rąk i oczu wystarczy. Trzeba mieć ciekawe życie lub/i ciekawą wyobraźnię. 

Rzucam kolejne pytanie - dlaczego lubimy wiersze o miłości?

Czytając smutne, możemy się w nich odnaleźć. Czytając nadziejne, również. To samo w przypadku gorzkich, wesołych, wszelkich innych. Styl może nie odpowiadać – mimo wszystko, często kupujemy jednak przekaz. Temat jest znany. Przeszliśmy już po kilka, kilkanaście uzależnień i odwyków. Rozumiemy, o co chodzi. Znane, więc  atrakcyjne.
Koniec rozważań. Planujcie sobie walentynki, jeśli chcecie. 
Zaopatrzcie się na ten czas u dobrego dealera lub lekarza, a jeśli nie ma takiego w okolicy, kupcie ciastka, czytajcie wiersze. Walentynki to tylko jeden dzień.

P.S.
Tak, wiersz też jest. Jest o tym, o czym pisałam. I jest długi, jak mój post. Dodatkowo, pozostając w tematyce, polecam Legendę o miłości Kaczmarskiego.




Trzysta słów o wazie

Czarnofigurowa waza garncarza Eksekiasa                                                                 Josifowi Brodskiemu 
Dokąd płynie Dionizos przez morze czerwone jak wino
ku jakim wyspom wędruje pod żaglem winorośli
śpi i nic nie wie więc my także nie wiemy
dokąd płynie z prądami bukowa łódź lotna


Wiedzą państwo, czemu okropna jest mitologia w książce Roberta Gravesa o spektakularnie enigmatycznym tytule Mity greckie? Bo jest prawdziwa.

Oczywiście, to jest szalenie ciekawe, obserwować, jak teoria mitu obezwładnia wcześniej niepokonaną siłą historii, patrzeć, jak przypowieści, budzące przecież inspiracje setek artystów, zostają sprowadzone do treści o patriarchacie i matriarchacie, o podbitych i podbijających, o bogach wschodu wymieszanych z bogami zachodu. Fascynujące, ale upiorne, bo też taka mitologia to mitologia wyprana z pewnej romantycznej naiwności, pozbawiona misteryjnego trochę, modlitewnego, naiwnego zastanowienia nad światem i jego konstrukcją.

Wybrany przeze mnie tekst Herberta, ostatniego chyba z tytanów polskiej poezji drugiej połowy XX wieku, który się tu jeszcze nie pojawiał, nie jest wcale specjalnie dla niego charakterystyczny, nie jest też długi. Przepisałem go z pierwszej strony wydanego przez A5 Króla mrówek, zbioru zawierającego prywatną, herbertowską mitologię, którą próbował z powrotem przyoblec w treści. Nie wiem nawet, czy ten utwór trafił do jakichś innych książek poety.

Proszę zwrócić uwagę, jak skonstruowany jest tytuł tego wiersza, którego ignorować, biorąc pod uwagę proporcje, nie wolno, a jak sam wiersz. W tytule zaczynamy od zgrzytliwej czerni, kanciastej figury, przechodząc do wazy, czegoś glinianego, kruchego, ze skorup złożonego, a w dodatku stworzonego przez garncarza, stawiającego językowi naturalny opór i to Eksekiasa, wcale niełatwego do wymówienia. Wiersz z kolei jest płynny jak żywa rtęć – nie tylko mówi o wodzie, o żeglowaniu, co kojarzy się z ruchem posuwistym i miękkim, ale w dodatku sunie przez zdania, w efekcie czego końcowa inwersja nie może zdziwić.

Trzydzieści jeden słów poddanych żelaznemu rygorowi rytmu: od stóp długich po krótkie, od składni współczesnej do przestawki – opowieść o tym, czym jest świat. Najkrótsza definicja mitu.

         

K.K. Baczyński, onewierszstand. Mierzalność spojrzeń.

                                                                                        ***


Jesteś o tyle spojrzeń ode mnie.
Jest mi o tyle twych spojrzeń samotniej.
Ciemniej
                Opada każdy wieczór bez słów,
trudniej słowa rzucone, kwiaty na drodze podnieść

Cztery spojrzenia ścian miasto zamyka na smutek,
a obce czyny i ludzie ulatują obok.
W którym wieczorze jak ten odnajdę
Ciszę przechodzącą przez ugór czasu Bogiem i tobą?

Oto jest znów ulica niedzielna zamknięta w miejski kurz.
Obcy flet kroków, gdzie szopen płacze z okien.
Tak samo, tak samo, tak samo jak kiedyś
Niebo patrzy obłe, jak smutek głębokie.

Dni ulatują w trwogę o ciebie,
Noc obca gwiazdami zarasta i blada miejską trawą.
Wiatr wspomnienia – chmurom oderwana gałąź.
A przecież te same gwiazdy co tam kołyszą noc nad Warszawą


Czytając ten wiersz, a czytałam go już naprawdę wiele razy na przestrzeni dobrych paru lat, często wyobrażałam sobie, że nie musi być rozumiany jako przeznaczony konkretnej osobie. Czasem można przecież odczuwać głęboki smutek, jakiś rodzaj samotności, nie wiedząc jeszcze, kto by mógł te odczucia zabrać i rozproszyć. Stawiam więc na niewiadome ty, sentyment dawnych wspomnień, na świat przypominający podmiotowi, że kogoś nie ma, ale nie wiadomo jeszcze kogo. Trwoga o ciebie nie musi być trwogą konkretną, nie musi być tez baczyńską trwogą okołowojenną. Może być, równie dobrze, strachem przed byciem samemu w mieszkaniu wieczorową porą. Może być, czym się czytającemu tylko czuje, widzi.

Czas jest wybitnie sesjowy, trudno mi się skupić na Baczyńskim, ciągle jestem rozkojarzona. Na szczęście, akurat ten wiersz działa uspokajająco, ma nocną melodię, taką gwiezdno – chmurną, roztaczającą odpodmiotową ciepłą opiekuńczość, pewien rodzaj autentyczności. Aż chce mu się wierzyć. I wierzę – że czeka, że tęskni, że widzi tę drugą jakąś osobę – jak mówił w innym wierszu dość podobny podmiot – w szybach każdego tramwaju, że ona mu ten świat robi tak, jak slangowo żart może zrobić komuś dzień, że zajmuje przestrzeń bez zajmowania miejsca.

Wiersz traktuję jako niezwykły – budzi emocje i to emocje nie nadęte. Baczyński smutek nie jest zbudowany tylko dla uzyskania smutkowej formy, nie jest pisany (najpewniej) dla dość głośnych oklasków. Kupuję taki przekaz i wracam do niego często (kiedyś umiałam na pamięć, teraz przytaczam na głos już tylko fragmenty). Uświadamia, że samotność może być mierzalna, że można ją przeliczyć na nieobecne gesty i spojrzenia, które układają się w drogę od domu do domu – teraz już  raczej nie po chodniku, a po internetowych kablach. 

obraz: Montserrat Gudiol