SAMPLE TEXT


KIEDY JA MÓWIĘ 1024 WY MÓWCIE 768
KIEDY JA MÓWIĘ 800 WY MÓWCIE 600
KIEDY JA MÓWIĘ 640 WY MÓWCIE 480
...
KIEDY JA POWIEM 1 WY POWIEDZCIE 0
I STAŃCIE WEWNĄTRZ ZERA TRZYMAJĄC SIĘ ZA TRANSFER
ZARAZ WAM TAM WGRAM PLIKI I SUBSTANCJE

Zacząć chyba powinienem od wstydliwego wyznania. Mianowicie, mimo że wyglądam na wygrywa - jestem przystojny, bystry, dobrze ubrany i lubią mnie dziewczęta - w głębi duszy jestem totalnym stulejarzem, który pierwsze osiemnaście lat życia spędził przy kompie, tylko przy okazji seriami nawalałem Dostojewskiego i dzięki temu dostałem się na studia. A ponieważ, jak wiadomo, można wyjść z piwnicy, ale piwnica nie może wyjść z ciebie, nie mogę nie darzyć chłopców z Rozdzielczości Chleba ogromną sympatią. 

NA WASZYM MIEJSCU NIE ZAZNACZAŁBYM TEJ STRZYKAWKI
PEWNIE KTOŚ SE NIĄ PRZYŁADOWAŁ |=={iiii|>----- ‘
ZAKAZANĄ COPYPASTĘ W JAKIMŚ SZEMRANYM SCHOWKU

Na którychś zajęciach na polonistyce zabrali nas do Arteteki na Rajskiej i kazali nam oglądać różne takie dziwne rzeczy Fajferów, Mallarme'ów i innych Queneau. Książki z kamienia, w butelkach albo przemielone przez niszczarkę do dokumentów. Bardzo podjarane bibliotekarki mówiły, że to jest nowoczesna literatura, że ho-ho, a ja wiedziałem, że nowoczesną literaturę to ja mam na fejsie i na wykopie, gdzie po powrocie do domu ogarnę najnowsze pasty i było mi wstyd. Na szczęście Łukasz Podgórni przychodzi z pomocą. 

Pamiętne statusy to arcyważny romans literatury (bo wydano książkę) z życiem codziennym XXI wieku (bo napisano ją na Facebooku). Oprócz mnóstwa odwołań do naturalnych dla naszego pokolenia przestrzeni doświadczeń, otrzymujemy taką dawkę hermetu, że nawet ja nie wszystko rozumiem. I bardzo, kurwa, dobrze. Nie mam wszystkiego rozumieć, skoro zdradziłem ideały i zostałem normikiem.


-----<{{@
JAK SIĘ ZESTARZEJĘ KUPIĘ SOBIE DZIAŁKĘ I BĘDĘ PRZYCHODZIŁ
POSIEDZIEĆ PRZED KOMPEM W ALTANCE
@}}>-----

Wiecie, co jest najważniejsze w tej książce? To, że tutaj wszyscy - i autor, i czytelnik - cisną sobie bekę, pozostając śmiertelnie poważni. I to jest jak w życiu. Bo jeśli myślicie, że internet ze wszystkimi pokładami śmieszkowania to mało poważna rzecz na świecie, to chyba nie wiecie za wiele o internecie, ani o świecie. Prawda jest taka, że nie ma nic poważniejszego niż internet. A nie jakieś kawiarnie, kluby i kabarety. 

Jako klasyk jestem tą książką zdruzgotany. Jako stulej - zachwycony. Jako człowiek - przechodzę obok niej, tak, jak powinno się przechodzić obok innych abominacji.

KIEDYŚ MIELIŚMY WSZYSCY JEDNO HASŁO DO INTERNETU: / PPP /
I WSZYSCY BYLIŚMY JEDNYM / UŻYTKOWNIKIEM: / PPP /
DOJONYM OCHOCZO PRZEZ TEPSĘ - 0202122 - // A DZIŚ? // KAŻDY
SIĘ DEKUJE WE WŁASNYM ROUTERZE / SKĄD WILKIEM SPOZIERA
NA ROUTER BLIŹNIEGO / ZŁOWROGO MRUŻĄC DIODY I
ZAZDROSZCZĄC STATUSU... // ŻEBY NIE PRZECIĄGAĆ BEZ SENSU
POŁĄCZENIA / POWIEM TYLKO ŻE SYTUACJA WYGLĄDA DOŚĆ
CHUJOWO / I ZANIM NALICZĄ MI NOWY IMPULS / POSTARAM SIĘ
ROZŁĄCZYĆ
***
***

PS. Przypominam, że Pamiętne statusy, tak samo jak inne książki Rozdzielczości Chleba, są do pobrania całkowicie za frajer na stronie wydawnictwa. 



Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził


Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził. 
Nie był płaczem dla niego, chociaż mógł być o nim. 
To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi.

I półprzytomny wstyd: że ona tak się trudzi, 
to, co tłumione, czyniąc podwójnie tłumionym 
przez to, że w nocy płacze. Nie jej płacz go zbudził:

ile więc było wcześniej nocy, gdy nie zwrócił 
uwagi - gdy skrzyp drewna, trzepiąca o komin 
gałąź, wiatr, dygot szyby związek z prawdą ludzi

negowały staranniej: ich szmer gasł, nim wrzucił 
do skrzynki bezsenności rzeczowy anonim: 
"Płakała w nocy, chociaż nie jej płacz cię zbudził"?

Na wyciągnięcie ręki - ci dotkliwie drudzy, 
niedotykalnie drodzy ze swoim "Śpij, pomiń 
snem tę wilgoć poduszki, nocne prawo ludzi".

I nie wyciągnął ręki. Zakłóciłby, zbrudził 
toporniejszą tkliwością jej tkliwość: "Zapomnij. 
Płakałam w nocy, ale nie mój płacz cię zbudził. 
To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi".

Pierwsza wersja tego posta była zła, bo tłumaczyła po raz tysięczny, co to jest słowo na v. Każdy domyślny może to wygooglać, więc zostawiam formę na boku (nawet, jeśli uparcie od niej zaczynam).

Wiersze kanoniczne, te, które nawet na egzaminie z literatury współczesnej zostają w głowie, pomimo że są oznaczone etykietą "oczywista oczywistość". Płakała w nocy sąsiaduje więc z Przesłaniem Pana Cogito Herberta i z Który skrzywdziłeś Miłosza; to sąsiedztwo jest kamieniem u nogi i skutkuje prześlizgiwaniem się po słowach wiersza bez jakiejkolwiek głębszej refleksji - bo przecież to jest oczywiste, no nie? Jest z tym trochę jak ze szlagierami: obsłuchane czy obczytane, odsyłają nas ciągle w to samo miejsce i stosunkowo trudno jest przez to przyzwyczajenie się przebić. I łatwo jest uciec w banalny opis vilanelli, który każdy, kto miał styczność z poezją Barańczaka, przeczytał był tysiące razy.

Jego budzi "wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi". Ona płacze płaczem, który "nie był (...) dla niego, chociaż mógł być o nim". A między nimi brak zrozumienia, tym wyraźniejszy, że przecież noc jest porą najważniejszych rozmów: milczy się i nie śpi zazwyczaj z sercem ściśniętym przez myśli, których nie wypowiada się głośno. A jednak zrozumienie następuje: to, co pomyślane przez niego, wypowiada ona. Intymność tego wiersza jest wręcz przerażająca: w wierszu nietrudno jest przesłonić pewne prawdy, ale w tym wypadku zasłona ta jest bardzo cienka. I ściska mnie za gardło, kiedy próbuję pod nią zajrzeć.

Tym bardziej, że nie wiem, czym są te "obce sprawom ludzi": czy to rodzaj ostrzeżenia, szpila wbita metafizyce, abstrakcja nocnych myśli? A przecież to obce jest tak bardzo znane: każdy, kto doświadczył choć raz nocy spędzonej w milczeniu, doskonale o tym wie. Niezwykłość, moja osobista niezwykłość tego wiersza, leży właśnie w tym: mogę sobie tę vilanellę filologicznie rozpisać i nie zostawić nic z wiersza. Mogę też zostawić wiersz w spokoju, a samemu uporać się ze ściśniętym gardłem.

Bliskość, której nie można wymawiać. Karol Ketzer; onewierszstand.

Widziałam wiele forów internetowych, na których 13 letnie dziewczynki (albo dziewczynki zdecydowanie starsze) pytały się nawzajem jak się bliskość robi i jak to wyliczyć, żeby znaleźć się na odpowiednim miejscu; w odpowiedniej, szczęśliwej lokalizacji. Trudne rzeczy. Liczy się trudno. Rozmarzone dziewczęta miewają problemy z matematyką. Wyliczają – raz odezwie się on, raz ja, a skoro teraz ja, to nie mogę potem raz jeszcze, bo się świat zawali; a z upragnionych lokalizacji zostaną nici. Czekają aż coś się wydarzy, patrząc z deszczowych okien swoich małych pokoików. Jeśli akurat nie płaczą, to być może właśnie, ocierają łzy koleżanek (za panów się nie wypowiem, chyba nie potrafię).


Na bliskość

Anatematyka nie przestaje przeliczać na wylot,
zaleca szczególną ostrożność. W przybliżaniu
najważniejszy jest dystans.

- Każda nieskończoność ma dwa końce - anatematyka żartuje,
zanim wyzna ku toksycznym od-do.
Wyrachowani do półprzytomności
liczymy siebie jak ostatnie monety na drżącej dłoni.
Chwiejna nadzieja, że starczy,
pokazowa pewność, ze jest w sam raz.


Matematyka jest gdzieś zawsze na początku nieśmiałych bliskości. Matematyka na temat bliskości – anatematyka? Może trochę, chociaż nie przekonuje mnie to zbytnio. Najbardziej kojarzy mi się z imieniem którego nie wolno wymawiać, z nazywaniem tak dookoła – żeby nie było, że nazwę, bo jak to zrobię, rzecz pryśnie, rozleje się, skończy, albo po prostu ktoś jej zaprzeczy.
Anatematka (…) zaleca szczególną ostrożność. W przybliżaniu
najważniejszy jest dystans
– cudowna wieloznaczność wersów. W anatematyce można się zawieść samemu i zawieść kogoś, zaokrąglając (padają słowa: mylisz się, to nie to), licząc za szybko (tobie to tylko o to chodzi!), ale też dukając, gubiąc się w działaniu (można czekać wieki!). Najgorsze jest to, że w tej dziedzinie nic nie jest definitywne, nic nie jest powiedziane. Opiera się na grach w oczekiwania i domysły, wrażliwości i gniewy, opiera się na grze w obserwację, w interpretowanie dziwnych umysłowych metapoziomów. Jest to zabawa, w której nie można zadawać pytań wprost, można tylko czasami (wersja dla odważniejszych) pokazać coś nieśmiałym gestem.
Jeżeli gra w gesty się uda, można liczyć dalej aż do wyliczenia; jesteśmy odtąd dotąd – ode mnie do ciebie; odcinek bez nazwy. Więc pracuje się znowu, żeby zostało tak, jak jest, albo jeszcze lepiej . Dobrze jednak nie mówić  – jest lepiej, bo pryśnie, rozsypie się, skończy. 
Anatematyka się śmieje, a im ręce się trzęsą, marzną.  Marzną, trzęsą się, czyli pewnie jeszcze jakoś są. I tu się trzeba zgodzić – jest w sam raz. Nic nie trzeba wyliczać. 

Kaskadzimy śmiechowodziem - S. Młodożeniec, "Futurobnia"

Futurobnia
uchodzone umyślenia upapierzam poemacę
i miesięczę kaszkietując księgodajcom by zdruczyli
skieszeniłem
księgosłalnia kolejując porozwszechnia wzdaleczenia
niewieściątko z długowłosia źrenicuje umojone strofowania
wsłodyczeniu liści do mnie
    "poecicu poemacąc oblubieńczysz dziewicenie
    cudzodajesz utwojenia. licuneczek odmojony
    w fotopiśni dziękczysyłam do uramień ciebiekolnych".
uręczyłem serdeczniejąc.
ścianizuję
dzień w dzień liści.
w jednodnieniu odlistawiam:
    "tygodnieję czekająca
    gwiazdozbralnia udygatnia niebosięża
    cierpiechwili podserdecznia w plancidrzewiu
poecicu zniebaześlny siebiejawę zaziemicuj mojobytnię".
    nogoszybcę farysiejąc...
    międzydomia tylizują...
    zwyorlałem
troszeczkuję... niesmiechliwie obramieniom
przeciwiczy
    słodkowardzę... łaskawiczę...
ujednieni nóżkujemy kaskadziejąc śmiechowodziem
w wargoczwórni królewieję niebieścianie
chodzicielka uaniela skońcokola w poematni...
zbogiemłąćca ukościelnia dosięzejście...
dzieciopiskli...
    w piersiopukni jakośliwie światoradnie
    w poematni wieloiście...
    w latobiegach dzieciomnożnych poemacę
poemacę i miesięczę kaszkietując księgodajcom.


Metod na dynamizację wiersza jest tyle, ile poetów. Można stosować odpowiednie metrum, bo amfibrachy raczej spowalniają rytm niż go przyśpieszają, w przeciwieństwie do trocheju. Rymy można stosować męskie i brutalne, but, bruk, stuk, przeciwwagą akcentu obciążające końce wersów, przytłaczają czytelnika i kończą mocnym tupnięciem. Można stosować o wiele subtelniejsze metody: używać niepostrzeżenie mnóstwa czasowników albo tworzyć gradacyjne konstrukcje, w których  elementy wynikają z siebie nawzajem, kreując poczucie dynamizmu na poziomie nie brzmieniowym, a semantycznym. 

Niewielu poetów poszło drogą Młodożeńca, to znaczy totalnej czasownikacji języka. Bo, Proszę państwa, rzeczowników w tym wierszu tyle co kot napłakał – cała reszta powymieniana jest na formy czasownikowe albo odczasownikowe. Tu nie ma księgarzy, są księgodajcy, czyli ludzie, którzy dają książki. Nie ma alejki, tylko międzydomia tylizujące, czyli przestrzeń między domami rozciągająca się do tyłu. W świecie Młodożeńca, a tym samym w świecie futurystów, świecie dynamicznym, sangwinicznym i dynamicznym nie ma słodkości, jest słodyczenie, czyli bycie słodkim.

Nieco zapomniany już dzisiaj autor nie poprzestaje na tym. Do tej niezbyt w końcu subtelnej metody dodaje jeszcze neologizację, o wiele bardziej hardkorową, niż u tradycyjnie podawanego jako mistrza tego zabiegu Leśmiana – i robi erotyk. Erotyk, który mimo zasłonięcia elementu erotycznego warstwą primo neologizacji, secundo dynamizacji, tertio fabularyzacji, nadal pozostaje dosłowniejszy i bardziej erotyczny niż niektóre dziełka o wiele poźniejszych pisarzy. Bo, proszę Państwa, kto się przy królewieniu w wargoczwórni niebieścianie nie zarumienił, albo przynajmniej głupio nie uśmiechnął, jest świnią!

"Antologia hałasu", czyli jak nie pisać o klasycyzmie w tomie na wskroś klasycystycznym, dając na ten przykład postowi chwytliwy inaczej barokowy tytuł

Na początek zastrzegam się, że w kwestii klasycyzmu jestem najbardziej niekompetentny z naszej nieświętej trójcy, a ten post dużo lepiej napisałby Marcin. Dalej będzie już z górki.

Antologia halasu, tom Rafała Skoniecznego wydany w ubiegłym roku w WBPiCAKu wywołał u mnie dzisiaj dziwne wrażenia Pozwólcie, że najpierw nakreślę okoliczności lekturowe. Pojechałem z grupą podopiecznych obcokrajowców na wycieczkę, w samym zwiedzaniu nie brałem udziału i schowałem się przed zimnem na tylnym siedzeniu autobusu. Ponieważ nie potrafiłem grać w grę komunikacyjną kierowców rozprawiających o wyższości scanii nad jelczem, jak największy buc zaszyłem się pod kurtką, pozwoliłem spotifajowi puścić jakieś jazzo-bluesy (na jazzie znam się jeszcze mniej, niż na klasycyzmie, a to kolejny element przydatny w lekturze tego tomu) i zacząłem lekturę. Podstawowy problem: rytm piosenek autorów, których nazwisk nigdy nie pamiętam, sprawił, że nie byłem w stanie zrozumieć tego, co czytam. To znaczy rozumiałem, ale wiecie, bez takiego olśnienia, że wow, muszę to przeczytać jeszcze raz. Ale sam akt czytania wierszy z Antologii hałasu był przyjemny. Regularna forma sonetu, rytmiczność, powściągnięta potoczystość. I zabiegi rodem z Horacego (a to, umówmy się, konkretny poeta, z którego warto się uczyć klasycznej frazy), jak choćby powracający uparcie zwrot do adresata w pierwszym wersie.


Mnie to nie razi, przynajmniej do czasu. Razi mnie deklarowany hałas i to, jak go rozumieć w kontekście tomu na wskroś klasycystycznego. Napis z wyłamanym "ł" w "hałasie" z okładki sugeruje wyłom, ale tego wyłomu trochę tutaj nie czuć, nie widać. Z jednym wyjątkiem: wiersza, który w całej klasycystycznej, a więc, umówmy się, harmonijnej, lecz pustej melodii - zabrzmiał.


Jest co prawda znowu apostrofa na początku, ale zanim znów przewrócę oczami, autor cytuje jedno z najbardziej porażających zdań z literatury polskiej. Potem następuje charakterystyczna dla tego tomu łańcuszkowość: jeden element wyzwala kolejny: drzewa-dżungla-statki-dżuma-pięść-rodzina-modlitwa-las-zwierzęta-drzewa po raz drugi. Nic szczególnego z jednej strony, z drugiej jednak taka quasi-fabularność, trochę podobna do tej z wierszy Szymona Słomczyńskiego, nie jest czymś bardzo dla poezji typowym. Problemem jest to, że fabularność może niebezpiecznie ciążyć ku prozie poetyckiej, która pomrukuje jeszcze na obrzeżach, ale zaraz stanie się przykładem par excellence ściągania z nagradzanych autorów.

Dlaczego ten właśnie wiersz urzeka mnie najbardziej z Antologii hałasu? Dlatego, że wyłamuje się z "hałasu" klasycyzmu, w większości opartego na takim doborze słów, żeby stworzyć dobrze wyglądający sonet. Jasne, nie neguję, że Antologia hałasu opowiada pewną historię: jest tam wątek antyklerykalny, jest wątek miłosny, jest pogłębiona refleksja nad śmiercią i sensem życia. To czemu nie napisać powieści? Klasycyzm, szczególnie ten polegający nad związaniu sobie rąk formą mniej lub bardziej regularnego sonetu, jest trochę jak sonaty (nomen omen) Mozarta: słucha się ich bardzo przyjemnie, nie zaprzeczę. Resztę metafory można sobie dobudować we własnym zakresie.

Barok, barok ratuje nas przed klasycyzmem. Wyłom, przesada, jak chcieliby formaliści rosyjscy - chwyt udziwnienia. I dlatego Antologia hałasu jest tomem znakomitym: bo wśród wielu wierszy, które mogę skwitować miną not bad, może pojawić się taka Wizja lokalna, którą mam ochotę pójść i przeczytać kierowcy autobusu.

Tuwim, cukier, łez kawiarenki.

Kiedyś, a to nie było tak dawno temu, czytałam głównie starocie, czyli najróżniejsze słowackie, mickiewiczowskie, tuwimowskie, leśmianowskie baczyńskości. Na półce u taty w pracy jakieś sto lat temu, wypatrzyłam książkę Tuwima. Zaczęłam przeglądać, wertować, przypatrywać się fragmentom. Mówię mu w końcu; zobacz, co tu jest napisane. Napisane było to;


(…) nawet kelner poczuł litość dla niej i pomyślał: „Coś tam złego jest, trzeba podać drugi cukier tej pani, bo jej kawa zgorzknieje od łez (…)

Tata wyglądał na zdumionego i ucieszonego jednocześnie. Okazało się, że na dokładnie ten fragment zwracała uwagę moja, już dawno nieżyjąca,  babcia. Doszło do jakiegoś cudnej urody połączenia moich i babci myśli, poczucia wierszy. Niezwykłe uczucie powiązania, obecności i w ogóle (tu powinna być dygresja o tym, że babcia też była pewnym gatunkiem przypalającej obiady, roztrzepanej marzycielki, która chowała książki z wierszami pod szmatkę, którą miała sprzątać podłogę, więc – jak się można domyślić – porządek w domu bywał udawany).

Wracając do wiersza. Tuwim jest, moim zdaniem, mistrzem nienachalności, mistrzem subtelnej ironii dopiętej do ogromnej ilości sytuacji. Jak się łączy miłość z ironią, bo o miłości jest tu niewątpliwie? Łączy się naturalnie, banalnie. Tuwim pokazuje codzienną sytuację – ona w lekko histerycznej  rozpaczy, on niespecjalnie przejęty (ale się spotka, mimo nawału prac, żeby nie stracić, nie zawalić tej historii).  Pokazywanie jest okraszone, zapieczone z kruszonką smacznych słówek, określeń, dokłuć wyrazową szpilką.  Dialogi, opisy myśli, generalizacje, przerysowania. Mimo  tej ilości zabiegów, wiersz jest lekki, lotny, biegnie szybko. Tuwimowi brak, wspomnianej już, nachalności przekazu. Historia jest rzeczywiście banalna. Banalna w tym przypadku oznacza też naturalna, umiejętnie banalna, mądrze naturalna. Nie widać w niej niczego wymuszonego. Wiersz nie musi być od razu zaangażowany, skomplikowany treściowo i konstrukcyjnie, żeby chciało się go na trochę zapamiętać. Dobrze poprowadzony obrazek, dobra zwykłość, pisana w miarę z sercem i wrażliwie, trafia. Przypadkiem i nagle można się zorientować, że w zagmatwanej głowie ma się jeszcze jedno, choćby i małe, całkiem czułe miejsce.






obraz: E. Hopper, Automat, 1927


Przetrwanie. Zbiór liryków Waldemara Jochera


chwilowo ciepłe projekcje połykam jak własne odzienie okrywające: głowę, klatkę, stopy 

przez wydech substancji zwanej technologią, pod
słońce, przez współistnienie, mogę tylko odtwarzać
mit połykania (formy, jakie przybiera mózg, grawitują dlań).
gdzie jeszcze jest wątpliwość i kto właśnie przemówił?
obroża na ziemi i wariant pokusy: chłód, rozsyp osad
i wydaj rozkaz - a nuż odciąć się uda od drżenia
dreszcz. żarówka wycieka przez gwint (płacze): amen
mnoży się w widoku - salve regina, salve. długo 
kontemplowałem bezwład, we mnie skrzyżowały się
pod ostrzałem rytmu przeskoki kontrastów, stukot
zegarów ze wspólnym żebrem. czy tło we mnie,
obfite w brodę, jest zaledwie odpadem z wahadła?
potrajam dziś metafory; to trójka jest wnętrzem tej
cyfry, która nie rejestruje obrazu. opad ów wdycham
i wybijam witryny. oto autoportret liczby, lecz
niewidoczne są płuca trójdzielnej maszyny.

Przetrwalnik Jochera w wersji papierowej trudno zdobyć i czyta się go okropnie. Bezszeryfowa czcionka nie zdaje egzaminu, litery zlewają się w ciągi. Format zeszytu do nut z pierwszej klasy podstawówki, w dodatku wyjątkowo sztywno sklejonego, sprawia, że książka się bez przerwy zamyka, strony nieustannie wędrują po łuku dziewięćdziesięciu stopni i nie chcą za cholerę ułożyć się płasko. Spis treści to arcydzieło nieczytelności. I to wszystko rewelacyjnie do tego tomu pasuje; jego miejsce nie jest na półce, jego miejsce jest w folderze z pdfami na pulpicie, ewentualnie na kindlu (warto może w tym miejscu dodać, że jak każda książka Hubu Wydawniczego Rozdzielczość Chleba, tom w wersji elektronicznej jest dostępny za frajer na stronie wydawnictwa).

Proszę przyjrzeć się przytoczonemu wierszowi: to powinno nazywać się „poezją maszynową”, nie jakieś dziwaczne eksperymenty z wierszami pisanymi przez inteligentniejsze wersje Windowsa. Robotyczny monolog prosto z wnętrza blaszanej puszki głowy autora, bezlitosny, sztuczno-posuwisty rytm, brzmiący jak gwałtowne uderzanie w klawiaturę, takie zagęszczenie sensów, żeby wypadały z bitów fontu i wpadały w bity spacji, gubiąc się między wyrazami. Nie bez powodu w wielu miejscach tomu Jocher używa podkreślników różnej długości, żeby oddzielać od siebie pojęcia, metafory i słowa.

„a nuż odciąć się uda od drżenia / dreszcz”. Wers jak wers? Otóż nie.

A nuż, to również nóż, coś do cięcia, a więc odciąć (ale przecież odciąć nie musi znaczyć ciąć, a już na pewno nie ciąć ciało, zresztą przecież nóż to wcale nie to samo co nuż). Się uda (Andrzej Duda), uda to forma czasownika „udawać”, który sam w sobie ma dwa znaczenia (bo przecież udawać można coś i udawać może się coś), a w dodatku to przecież uda, w sensie część ciała (cięcie?). Uda często drżą, jest nawet taki związek frazeologiczny: drżące uda, tylko drżące uda się? Czy drżące uda kobiety, mężczyzny, fizyczny symbol podparcia, trochę erotyczny? Erotyczny może być przecież dreszcz, ale dreszcz może być też przerażenia, gdy nuż się uda odciąć… I tak przez cały tom. Cały, od pierwszego do ostatniego zdania.

Rzecz jasna, taka taktyka, piekielnie trudna zresztą, powoduje tyle samo czytelniczej przyjemności, co udręczeń; bo oczywiste jest, że tom ten można rozkładać na czynniki pierwsze w nieskończoność i nigdy nie zrozumie się wszystkiego. Można połknąć książkę w całości i zachwycić się konstrukcją, specyficzną rytmiką, semantyką łamaną w co drugim wersie – a potem zamknąć pdfa. Można też grzebać się w niej jak w bagnie niepojęcia. 

Taka właśnie powinna być poezja maszynowa: absurdalnie przystępna, doskonale wieloznaczna.