Akwarelą - "Nice" Barbary Klickiej

Wiele jest w tym tomie znaków zapytania, a to by się zgadzało, bo skoro wiele jest znaków zapytania, to wiele pytań, wiele też spostrzeżeń i próśb, mało za to stwierdzeń, mało ekskatedry, wiele, bardzo wiele niezrozumienia świata. A przecież – pozwolę sobie na ekskatedralne stwierdzenie – niewiele jest rzeczy piękniejszych niż niezrozumienie świata.  W związku z tym tomik Klickiej przekonuje mnie, mówiąc szczerze, dużo bardziej niż cokolwiek o czym już tutaj pisałem.

To książka bardzo kobieca, co jest równie rzadkie, co ożywcze. Niewiele poetek pozwala sobie na bycie poetkami – większość jest poetami, tylko piszącymi o kobiecych sprawach. Klicka o kobiecych sprawach mało, za to prezentuje nam poezję damską w pełnym wymiarze i na każdej warstwie, kontynuując całkiem bogatą w polskiej literaturze tradycję, jak dotąd zakończoną na Poświatowskiej. Tradycję poezji delikatnej, czasem przesadnej, czasem przejmująco smutnej albo czułej, a przede wszystkim obrzydliwie, rozpaczliwie szczerej.

Trudno wybrać z Nic wiersze na których można te tezy zilustrować (och, jak wygodnie!), bo to zjawisko objawia się punktowo – w pojedynczych zdaniach, sformułowaniach, powtórzeniach. Przy całej subtelności tych utworów przeprowadza się tutaj brutalną, bezpardonową wiwisekcję rzeczywistości, której wyniki wcale nie są specjalnie pocieszające, bo ta wiwisekcja nie prowadzi do niczego (!), a zostawia stertę resztek. Rozgrzebanie istnienia ma swoją cenę.

Z kobiecością kojarzy się też kompozycja, przypominająca gradient. Klicka zaczyna mocnym otwarciem, silną refleksją, którą następnie stopniowo rozmywa, rozcieńcza coraz bardziej, żeby w środku zadać pytania, których wcale nie chce się usłyszeć, a zakończyć fałszowaną tuszem farbką, ledwo kryjącą papier. 

Nawiasem mówiąc, to kolejne skojarzenie, które przychodzi mi do głowy na myśl o Nicach – akwarela. Delikatne obrazowanie, stojące w sprzeczności do filozoficznie brutalnego obrazu świata, który się za nim kryje, tworzy wspaniały dysonans: 

Zatoka 
Morze wlało się przez otwarte okna.
Słona zatoko – jesteś miękka w środku,
jesteś miękka wszędzie; unieś do mnie biodra.
Unieś do mnie biodra i poć się na srebrno.  
Gdy zanurzam palce, pachniesz mgławicami,
pachniesz jak glony, które z Ciebie zdrapię,
żeby ci je oddać. Woda w twoim pępku,
cierpka przyjaciółko, w innej opowieści 
niosłaby mnie falą na jakieś przedmieście.
Ale spójrz – patrzę, gdy zamykasz oczy
i ciągle tu jestem. Ten flesz jest święty,
zakładko na piasku, po nim stąd wyjdziemy.

Mógłbym tak pisać jeszcze długo. Tak się często mówi: „to długa historia”, „długo by opowiadać” – i raczej unikam takich frazesów  – skoro nie ma się czasu mówić, to po co otwierać usta? W tym wypadku jednak muszę się złamać i napisać szczerze: to nie jest tom, o którym powinno się pisać w trzech tysiącach znaków. Dlatego skończę teraz, już, gdy w tekście jest drobny okruch tego, co chciałbym powiedzieć. 

Duszności zamkniętych w tomografie - "Kieszenie" Bronki Nowickiej


Do krojenia marsz! – powiedziała, zmniejszona do potrzeb wiersza, Bronka. Ojciec posłusznie wszedł do tomografu. Wyznaczony cios przeszedł kolano, ręce, zęby. Czegoś takiego nie było w miejscowym szpitalu. Lekarze zwołują zebranie. Leżał jakoś krzywo, mogę to wziąć do domu? Niech klikną jeszcze raz. Proszę już leżeć spokojnie.

Cięcie. Nowicka opiera się o ścianę. Nikt nie wie - to ona sprawnie rozdzieliła ojca na atrybutywne części. Patrzenie filmuje chwile. Każdy z atrybutów znajduje sobie miejsce wokół ułamka sekundy, zacieśnia go, okręca mocno jak skuteczny wąż, trochę dusi. Powietrza robi się mniej
niż zwykle. Zamykam książkę. Wdech.

Mam problem ze skupieniem się na treści wiersza, chociaż, co jasne, treść do mnie trafia. Skupiam się na formie, która sprawiła, że chciało mi się zatrzymać w trakcie czytania tomu. Zatrzymać na dłużej. Bo Kieszenie. 

Na początku wyobrażam sobie, że na wpół urzeczowienie rąk będzie służyć czysto filmowej obserwacji, że to będzie szybki cykl zdjęć. Ułożony, żeby odpamiętać, co składało się na gniecionego matką ojca i to, jak widziało się go spod dziecięcych nóg rodzinnego stołu. Widzę jak mały podmiot zapełnia prawe dolne rogi chudego notesu i tworzy jedną z pierwszych własnych animacji. Zaryzykuję stwierdzenie, że każdy, będąc cztero-pięciolatkiem, narysował podobną. I był dumny. Problem jest taki, że film naszej drobnolatki łączy się z pewnym doświadczeniem i możliwe – nie jest to pierwsza z jej produkcji. Dziewczynka nagle rośnie, okazuje się całkiem dużą Bronką, artystką, reżyserką znanego show. Po co był jej ten dziecięcy zabieg? Należy odpowiadać ostrożnie. Pewnie znów wypadnie mi zabawić się w psychologa. Niewątpliwie, wiersze Nowickiej wiążą się z cierpieniem, a w sytuacjach z nim związanych pamięta się często sam ból, fragmenty zdarzeń, szczegóły otoczenia – na przykład narzędzia takie, jak nóż lub takie, jak ręka. Co robić, jeśli chce się uniknąć cierpienia? Zależnie od sytuacji – dobrze zażyć tabletkę lub zwiać. To przynosi efekt. Ucieczką może być schowanie rąk. I to w dosłownym znaczeniu. Komuś. Niech ich nikt nie znajdzie.
Jest też drugi sposób – całkiem skuteczny - rozłożenie kogoś w pamięci na maleńkie części – tak, żeby skrawki dało się włożyć do małego pudełka o pojemności wiersza. Jeśli podpalisz umiejętnie, wybuchną i staną się, choć na chwilę, nowe, trwałe, większe. Na przykład tak duże, żeby zasłużyć na Nike.

Ojciec został w tomografie. Przekroje dalej się tworzą. Mała Bronka opiera się o ścianę i rysuje – metodycznie, z zacięciem – a co? Rysuje wiersz. Patrzcie jak się porusza.

Kształty i słowa: "niedomówka. nutka biograficzna" Joanny Mueller

Na pytanie „czym jest literatura” nie da się dobrze – tzn. wyczerpująco – odpowiedzieć, można za to spróbować, choć równie nieskutecznie, odpowiedzieć na pytanie „gdzie są granice literatury”. Cóż, jedną granicą są pewnie rzeczy tak złe, że trudno je nawet nazwać literaturą. Granicą znacznie ciekawszą są spotkania literatury i malarstwa lub grafiki, które zwykło się nazywać (choć termin ten można doprecyzowywać w nieskończoność) poezją konkretną. Rzecz wcale nienowa, bo przykładów takiego graficznego ułożenia tekstu, by ciekawie układał się wizualnie, można szukać już w literaturze dawnej. Dość spektakularnym manipulowaniem układem tekstu wsławił się Gustave Apollinaire w zbiorze Calligrammes.




Dlaczego uważam to za dotarcie do granic literatury – lub literackości? Po pierwsze dlatego, że aspekt wizualny góruje nad aspektem językowym, co sprawia, że te wiersze (grafiki? obrazy słowne?) raczej się ogląda niż czyta (szczególnie, jeśli nie zna się języka francuskiego; guilty as charged). Po drugie, interpretacja takiego dzieła przebiega chyba zupełnie innym torem, niż interpretacja dzieła poetyckiego - co wcale nie oznacza, że jest mniej owocna, bynajmniej!

Nie mam natomiast wątpliwości, że kaligramowy wiersz Joanny Muller niedomówka. nutka biograficzna jest poezją. I to bardzo dobrą poezją.


niedomówka. nutka biograficzna

                                                                                            
Bruno Schulz w chwilach lęku
                                          kreślił palcem
                                      w powietrzu
                                   kształt
domu. przystań zagraj w losto a potem idź dalej do mowy rozsypka azyl przecież lepsze pielesze niż do wynajęcia słoneczny niepokój niewymawialny to znaczy nie można wymówić go nam aż do rachunków sumienia które przyjdzie przypłacić sobą kiedy w przeciągu przechodnim gdzie zmysły w amfiladzie stanie właścieciel Komornik ze swą żoną Śmierdką Trupienką ale zanim wprowadzą się w sztafaż zalęgną się tu zalękną miłość i inne zarazy sorki tupaje gołyszki almiki zmorne kołatki duchy powrotniki stroszki omacnice i przejęzyczniki jadowite (linguisticus mistucus variatio ironicus) na ścianie zmaluje monidło jakiś chałupnik liryczny a we mnie zamieszkają twoje wewnętrzne zamieszki archipelagi snów postradanych z bezdomności wykorzeniamy uchronie te latarnie po Dziadku Utopku już trwa docieplanie już adres się staje mieszkaniem tunel w światełku z popielnika mruga zamieszkiwać pod dachem języka potem znaleźć w języku pochówek nie da się pisać wiersza w kształcie domu nie da się pisać domu w kształcie wiersza (teraz pokaż róźnice między obrazkami)


To weźmy na początek tytuł. „Niedomówka”, zgrabny neologizm, już wrzuca nas w porządek poezji lingwistycznej (a nawet: neolingwistycznej, choć to niuansowanie nie jest w tym momencie tak istotne). Niedomówka, czyli niedomówienie, niedopowiedzenie, understatement; ale też obecna jest w tym słowie domówka, choć pewnie nie w znaczeniu imprezy, ale raczej odnoszącym się do domu, co wynika przecież z kształtu wiersza. Nutkę biograficzną zostawmy na razie na boku. „Zabawa” (bo to wcale nie jest zabawne) z domem trwa przez cały wiersz: „słoneczny niepokój”, „rachunki sumienia/które przyjdzie przypłacić sobą”, „wewnętrzne zamieszki”, i tak dalej, i tak dalej. Im mniej dosłownie, tym oczywiście lepiej – w końcu cały wiersz jest domem, a domem jest język, więc wiersz jest językiem, w którym się mieszka. Mieszkać w języku – to już dość wytarte sformułowanie, ale w przypadku poezji lingwistycznej fundamentalne. Idąc za ciosem: mieszkam w języku, ale mój dom nie jest moją twierdzą, o nie: w moim domu zalegają się też „przejęzyczniki jadowite”, „powrotniki”, „twoje wewnętrzne zamieszki”; w moim domu-języku żyją języki cudze („z popielnika mruga” znamy chyba wszyscy), ale skoro używamy języka do opisu naszego domu-języka, to przecież możemy w jakimś stopniu w nim działać: tworzyć słowa, łączyć je, przeżywać. Nutka biograficzna?

A co z dymem? Dym to pozostałość po tym, co zużyto w domu. Komin niedomówki czadzi więc nieco zagadkowym „Bruno Schulz w chwilach lęku/kreślił palcem/w powietrzu/kształt/domu.” Być może powinno się to też cytować w oryginalnym kształcie dymu. Tu nic nie jest proste: dom wcale nie jest ostoją, w której możemy ukryć się przed lękiem. Przeciwnie: język tworzy to, co nas przeraża, język jest obcy i niepokorny, nieposkromiony i nieposkramialny. Co jest niezwykłe, to rozkład pokoi tego wiersza: słoneczne poddasze (niepokojące zresztą), przeciąg na piętrze, living room na parterze, w piwnicy – krypta? A fundamenty są paradoksalne. Czyli jednak język nie jest domem, a dom nie jest językiem? Czy może nasze próby napisania domu (zbudowania języka) są próbą skazaną na niepowodzenie? Tego nie wiem: mogę tylko próbować pokazywać różnice między obrazkami.

Dlaczego chryzelefantyna? Słów kilka o cyklu Jacka Dehnela


O Venezii albo Zuzannie i starcach, jednym z cykli poetyckich zawartych w tomie o wdzięcznym tytule Rubryki strat i zysków, miałem przyjemność pisać już kiedyś artykuł. Taki prawdziwy artykuł, naukowy, za punkty, z przypisami i książkami o wieloczłonowych tytułach w bibliografii. Nie stwierdzał on nic odkrywczego i w gruncie rzeczy nie miał większego sensu, ale dał mi okazję do refleksji: dlaczego Venezia albo Zuzanna i starcy?

Bo muszę się w tym miejscu przyznać, że właśnie od tej książeczki zaczęła się moja przygoda z poezją współczesną. Znalazłem ją kiedyś w Empiku, przeczytałem kilka wierszy z omawianego cyklu i kupiłem, po raz pierwszy w życiu kupiłem jakąś książkę współczesnego poety. Dlaczego?

Venezia…, jak sam autor twierdzi w sygnaturze, pisana była w latach 2000-2001, gdy Dehnel miał dwadzieścia lat. I faktycznie, trudno te wiersze porównywać z jego późniejszymi dziełami – są aż do przesady ufryzowane, oparte na barokowych konceptach, często rymowane, tu i ówdzie pisane nienagannym sześciostopowym amfibrachem, a tu i tam sylabiczne, słowem, doszlifowane aż do ostatniej fasetki.

Niestety, jak powszechnie wiadomo, za przerostem formy zazwyczaj idą niedostatki treści. O czym to właściwie jest, to ja nie wiem do dzisiaj, mimo wielokrotnej lektury. Coś tam na pewno jest o sztuce, jakaś refleksja nad pięknem się pojawia, nad czasem, śmiercią nawet, a więc nad przemijaniem siłą rzeczy, trochę o sakralnym wzruszeniu, a trochę o religijnej obłudzie, nie wspominając o tym, że całość może robić za rymowany przewodnik po weneckich zabytkach. Błyskotek otrzymujemy mnóstwo na wszystkich warstwach. To nie są cechy dobrej poezji.

Święta Maria Magdalena – niepokutująca

Nic w tym dziwnego, że stoi w ołtarzu - 
- rama z amorów godną jest oprawą
dla jej jedwabiów i wiotkiego ciała.

W dłoni ukryła fiolkę belladonny,
w słoju – barwiczki, wstążki, pieścidełka.
I kark schyliwszy, jak należy, wdzięcznie,
patrzy spod rzęs.

A potem, prawie się nie oglądając, 
w perłach i dąsach idzie na pustynię.
Bacząc, by sukni atłasów kwiecistych
pustynnym cierniem nie zedrzeć zbyt szybko.

Więc dlaczego? Co aż tak mnie przyciągnęło do tych kilkunastu wierszy, a potem do kolejnych cykli, kolejnych książek Dehnela? Dlaczego się tak uwziąłem na tę Zuzannę, dlaczego posiekałem ją na strzępy notatkami na temat frekwencji samogłosek? Co sprawia, że mimo pewnej archaiczności, niedzisiejszości tej frazy, ciągle do niej wracam z uporem maniaka?

Jeśli ktoś, czytając ten felieton, w oczywisty sposób oparty na koncepcie, czeka na zaskakującą, barokową pointę, to niestety mocno się zawiedzie. Długa, skomplikowana i oparta na różnych mądrych lekturach literaturoznawcza refleksja przywiodła mnie do tego tylko wniosku: te wiersze są po prostu bardzo, bardzo ładne. Naprawdę zajebiście piękne.