Więc to są właśnie pierwsze nekrologi? (1)

Gdzie nie pójdę w Krakowie (chodzi oczywiście o sławetne pospotkania literackie), w momencie, gdy jest już nocnie później, niż wcześniej, zaczyna się konkretny rodzaj rozmów pt.: Ej, a Ty znałeś Tomka Pułkę?
I całe rozważania, jak mu się żyło w Krakowie i co by było, gdyby nie umarł. Bodajże przedwczoraj, słyszałam pytanie z gatunku chmurno – patetycznych; ciekawe, co by dziś powiedział, co by tu z nami robił?
W mojej okolicy krąży kilka opowiadań o tym, jak mu się w życiu toczyło. Historia przejmuje wrażliwych. Niewrażliwych też. Mnie, na przykład, dość mocno uderza jego opuszczone fejsbukowe konto. To jakiś nowy rodzaj przestrzeni, która jest dodatkową pustą półką systemu.
Próbowałam zapełnić lukę (niedobrze nie znać kogoś, o kim jest ciągle; i w pubach i w książkach) – przeczytałam chyba wszystko, co jest dostępne, albo prawie wszystko. Po wielokrotnym emocjonalnym przetwarzaniu wierszy, nie dziwię się absolutnie temu, jak wielu piszących stara się Tomka (bo tak się o nim mówi w Krakowie; delikatno – czule, po imieniu) jakoś utrzymać na powierzchni, żeby mógł dożyć choć trzydziestu paru lat w gronie dalszych i bliższych kolegów.
Za jakiś czas, o pułkowej legendzie, krążącej w młodopoetyckich książkach, będą mówić literaturoznawcy (trochę już nawet mówią). Ja powiem tylko tyle, że bardzo mnie cieszy ogólne przejmowanie się nią. Oznacza, że pewien rodzaj wierszowego pokolenia (które często się do siebie nie przyznaje i pokoleniem nie chce się nazywać) odnalazł punkt, który wspólnie dzieli i od którego rozdziela się na pomniejsze hiperindywidualne, odrębne, okratowane mini frakcje. Tomkowa historia dotyka nawet, jeśli nie mieli okazji go poznać.
O to chodzi, żeby poetów obchodziło. Stają się wtedy trochę słowaccy i baczyńscy. Wychodzi z nich coś innego.
Teraz już Pułka bez miejskich historyjek.

Nie wiem, jak go czytać. Trudno mi się wyzbyć przeświadczenia; napisał i umarł, albo pewnie czuł, że coś się wydarzy, więc napisał i umarł. Jest tak dużo nawiązań do śmierci.

Tomasz Pułka, Blenda

Moje oczy są w coraz gorszym stanie.
Nie chodzi o wadę, nie mówię o jaskrze.
Kiedy wieszam pranie i na siebie patrzę
- moje oczy widzą codzienne umieranie

//Tutaj można by uznać – naiwne, chodźmy jednak dalej. WJ//

jeszcze pojedynczego ciała, bo jeszcze
się mieszczę w tej warunkującej rozstanie
powłoce z papieru zwilżonego śliną.
Nasze łodzie się miną (grymas uśmiechu),

nasze łodzie się mienią (brokat i cekiny).
Opowieść o kolorze, który zgubił znaczenie
- piękne mówienie, zdrobnione do „rozmówka”
Na kursie języka, najlepiej angielskiego.

Przecież nie dostrzegają różnicy w zapisie.
Moje oczy są w coraz, coraz gorszym
Stanie. Kiedyś były tylko „smutne”
Teraz to jest „rozpacz”. To nie siedzi

We mnie, tylko „podczas siebie”. Taki
akt własności, żeby był czasownik. Taki
akt własności, żeby przyjąć gości i
częstować ciałem (idea chrześcijaństwa

to przejście z „szukałem” do jesień
widocznego na murach). „Która jest?” Tak,
to tutaj. Mam nadzieję, że zdążę”. Bardzo
ładne miejsce. „Dziękuję”. Proszę się rozgościć.

Okazuje się, że nie tylko śmierć. Jest wrażliwość, wyczucie językowe, celne przerzutnie, frazy, które nie mają w sobie ni krzty wydumania, a mogłyby – przecież autor został dość wcześnie doceniony. Skromna rozpacz, skromny rozpad komentowany paracodziennym tekstem. Jest przestrzeń, która się zapełnia słowem, wyrazami twarzy, chropowatością faktur, jakimś rodzajem światła. Płyną łódki, które w końcu się miną, ale (jeszcze) płyną, więc patrzmy, rozgośćmy się. To bardzo ładne miejsce.

(1) T.Pułka, Przedział

Staroć onewierszstand: Wojaczek Rafał, "Gwiazda"


I znów jesteś bogatsza ode mnie - o tę śmierć
którą ci wymyśliłem i już się stała ważna:
w zalążkach Twoich piąstek dojrzewają chrabąszcze.
 
I jesteś ironiczna jak piszący się wiersz
a ja mam dłonie smutne jak opuszczone gniazda
i każda cząstka myśli znów ciebie żywą zmyśla.
 
I próbuję z warg zlizać niechcianą szorstką rosę
- rdza mówi językowi i język "nie" powtarza
Dłonie nie moje... Nagle gwiazda przez dłoń przecieka.
 
I choć zamknąłem oczy ugina się powieka
więc wiem już, że ta gwiazda jest twoją krwią, co rośnie
aż do nieba, najdłuższe spojrzenie twego serca.


„Rafał Wojaczek urodził się 6 grudnia 1945 roku w Mikołowie” – to sentencjonalne zdanie pada w prawie każdej książce, artykule i felietonie o Wojaczku. Wypowiadają je dziesiątki wykładowców, znajduje się w każdym podręczniku do literatury współczesnej. Nic dziwnego; twórczość Wojaczka jak żadna inna uwikłana jest w interpretacyjne problemy wynikające z mnogości zagadnień legendy, życiorysu, recepcji.

Ale szczerze mówiąc, niewiele mnie to obchodzi.

Rafał Wojaczek wiedział o tym doskonale, o tym, że mnie to niewiele będzie obchodziło, dlatego był uprzejmy rozwiązać sytuację za mnie, podejmując w swojej poezji trud, że się tak wyrażę, światotwórczy. Bo jego poezja, tak samo jak proza Kafki (Ja, Kafka!), tworzy zupełnie odrębny, alternatywny świat, w którym też jest Rafał Wojaczek. Dzięki temu ten urodzony w Mikołowie już mi do niczego niepotrzebny.

Wymyślona śmierć się staje ważna. Myśl poety, funkcjonująca teoretycznie tylko w odbiciu, zazębia się z rzeczywistością i wzbogaca adresatkę wiersza. Jest, chociaż jej nie ma, istnieje, przeraźliwie prawdziwa, a zarazem nie jest śmiercią realną, bo przecież wymyśloną, stworzoną, „staną”.

Tymczasem zamordowana pozostaje ironiczna jak piszący się wiersz, aż do bólu nadal żywa, mimo tego, że umarła. Nie pozostaje nic innego, jak zunifikować oba światy: każda cząstka myśli znów ciebie żywą zmyśla. Bez tej unifikacji świat odbity nie będzie prawdziwy. Myśl dziewczynę zabija i myśl dziewczynę wskrzesza, stając się tym samym aktem destrukcji i stworzenia, a w tym akcie ujawnia się jej istota: bolesna bezradność.

Z tej bolesnej bezradności, jak mi się zdaje, wynika przenikliwy, uderzający tragizm tej poezji, który nie pozwala się jej zestarzeć. Wojaczek w obrębie swojego świata odbitego może wszystko, w obrębie świata realnego nic nie może; i wierzę głęboko, że jego pokręcony życiorys wynika właśnie z niezgody na tę bezsiłę, a nie odwrotnie. Nie dlatego Wojaczek pisał wiersze, że żył, tylko żył, bo pisał wiersze; nie dlatego się zabił, że tworzył, ale tworzył, bo się zabił.

A chociaż zamknął oczy ugina się powieka.

Apolityczny program polityczny Jakobe Mansztajna

O Jakobe Mansztajnie można pisać na przynajmniej kilka sposobów, dość dobrze już utrwalonych: albo zacząć od klucza "melanchujni" z Piosenki nocnych wioślarzy II (grzecznie powtarzam przypis Mansztajna: "zasłyszane od julii szychowiak"), albo od motywu śmierci lub samobójstwa, rzucającego dramatyczny cień na Studium przypadku. Można też zastosować stary, sprawdzony chwyt i odnieść się do pozapoetyckiej aktywności poety.

Dość trudno czyta się Mansztajna, bez narosłego kontekstu społeczno-politycznego: swoje zrobiło włączenie wierszy z Wiedeńskiego high-life'u i Studium przypadku do antologii młodej poezji zaangażowanej Zebrało się śliny, ale też całe to "skandaliczne" flirtowanie z mainstreamowymi mediami (bo poeci to tylko Planty jesienią, czysta zamiast porządnego obiadu i szlugi na rozpadającym się balkonie).

Dobra, dość hermetycznego bełkotu: Jakobe Mansztajn, poeta rozpoznawalny, pisze Wiersz programowy, warto się temu przyjrzeć. Lubię, bardzo lubię wiersze solidnie zbudowane, brzmiące, dynamiczne, bez kaszlącego rytmu i kulawych przerzutni. To od razu rzuca się w oczy: przez wiersze Mansztajna, nawet, jeżeli cechuje je nieprzeciętna liryczna wrażliwość, idzie się znakomicie. (Zresztą cały Wiersz programowy jest oparty na różnych wariacjach pójścia gdzieś, odejścia, nakazuje przecież "na pełnej kursywie nieprzerwanie iść").

Ale czy da się uciec od kontekstu społecznego? I po co miałoby się to robić? Jest przecież Jan Palach, czeski student, który podpalił się, protestując przeciwko agresji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w 1969 roku; są faszyści, prawnicy, nawet ekonomia: cukiernia zamiast księgarni. Ale co mnie fascynuje w poezji Mansztajna, szczególnie tej ulokowanej w Zebrało się śliny między agresywno-pasywnymi (w dobrym znaczeniu, jakkolwiek ironicznie to nie brzmi) wierszami Kamili Janiak a silnie związanymi z wojną na Ukrainie tekstami Dawida Mateusza, to genialna wręcz postawa świadomego obserwatora, który się nie zatrzymuje, choć i "poetę nachodzą wątpliwości" (a "to poważna metafora", jak czytamy w kolejnym wierszu). Dużo tu niezgody na zastaną rzeczywistość, ale jeszcze więcej dynamiki. I ta rzadka w gruncie rzeczy osobista deklaracja: nie agitacja, nie porywanie tłumów. Zresztą to nieprzerwane parcie naprzód to chyba coś więcej niż tylko pusta nadzieja (jakkolwiek pewna wątpliwość wybrzmiewa też w ostatnich wersach). No i ten "jeden wielki gest" na który ma "wystarczyć miejsca": nie widzę tu raczej deklaracji najradykalniejszego buntu w duchu Palacha, choć przecież to w tym kierunku wskazuje drogowskaz z portfela. Wszystko to składa się na bunt, który mi bardzo odpowiada: świadoma refleksja bez popadania w wyraźną deklarację światopoglądową. Nie mówię, że to problem, bo przecież takich gestów nie unikają Konrad Góra, Kira Pietrek czy Ilona Witkowska; po prostu program Mansztajna chyba rozumiem i trafia do mnie to, co pisze, a to wcale nieczęsta cecha poezji tak zwanej zaangażowanej. 






offtop: Słomczyński samochodem, Mansztajn pieszo; następnym razem trzeba będzie znaleźć coś o rowerzystach (przepraszam).

Leśmiany zaleśmianione

Może być najbanalniej: pośmiejmy się z poezji. Stylistyczne zabawy to w ogóle rzecz na osobny post (Światopełk Karpiński, Raymond Queneau, Grzegorz Uzdański, etc. etc.), ale tym razem poważniej. Mamy taki oto wytwór Tuwima:

Jak Bolesław Leśmian napisałby wierszyk „Wlazł kotek na płotek”

Na płot, co własnym swoim płoctwem przerażony,
Wyziorne szczerzy dziury w sen o niedopłocie,
Kot, kocurzak miauczurny, wlazł w psocie-łakocie
I podwójnym niekotem ściga cień zielony.
(…)


I tak dalej, i tak dalej. Przeleśmianione, no nie? Jasne, że Leśmiana wiąże się od razu z neologizmami, jakimś rodzajem ludowej liryczności, która przeleśniona i przekwitnięta rozrasta się w dzikie kłącze leśmianowej dykcji. To jest strasznie kuszące, żeby o Leśmianie pisać tak, jak pisał Leśmian; tylko że liryka Leśmiana jest trochę jak diabelskie sidła z pierwszej części Pottera. Im bardziej się fiksujemy na jej stylistyce, tym mocniej ogranicza ona nasze ruchy.

Szanujący się strukturalista powiedziałby, że grunt, to odnaleźć funkcję takiego, a nie innego brzmienia poezji Leśmiana. Całe szczęście, nie jestem szanującym się strukturalistą. Ale wrzucam na warsztat Garbusa, który nie oszałamia neologizmami, ale wydaje się znakomitą bieżnią do przećwiczenia czytania Leśmiana.

Garbus

Mrze garbus dosyć korzystnie:
W pogodę i babie lato.
Garbaty żywot miał istnie,
I śmierć ma istnie garbatą.

Mrze w drodze, w mgieł upowiciu,
Jakby baśń trudną rozstrzygał,
A nic nie robił w tym życiu,
Jeno garb dźwigał i dźwigał.

Tym garbem żebrał i tańczył,
Tym garbem dumał i roił,
Do snu na plecach go niańczył,
Krwią własną karmił i poił.

A teraz śmierć sobie skarbi,
W jej mrok wydłużył już szyję,
Jeno garb jeszcze się garbi,
Pokątnie żyje i tyje.

Przeżył swojego wielbłąda
O równą swej tuszy chwilę,
Nieboszczyk ciemność ogląda,
A on - te w słońcu motyle.

I do zmarłego dźwigacza
Powiada, grożąc swą kłodą:
Co ten twój upór oznacza,
Żeś w poprzek legł mi przegrodą?

Czyś w mgle potracił kolana?
Czyś snem pomiażdżył swe nogi?
Po coś mię brał na barana,
By zgubić drogę w pół drogi?

Czemuś łbem utkwił na cieniu?
Z trudem w twych barach się mieszczę!
Ciekawym, wieczysty leniu,
Dokąd poniesiesz mnie jeszcze?

Trzeba z Leśmianem ostrożnie. „Garbaty żywot miał istnie/i śmierć ma istnie garbatą”: to proste powtórzenie nieco przysłania znakomite zestawienie życia i śmierci, które są opisane tym samym epitetem. Zostawiamy kuszące „mgieł upowicie”, idziemy do kolejnego powtórzenia: „Tym garbem żebrał i tańczył/tym garbem dumał i roił”. Żebrał – okej, ale tańczył? Dumał, roił? Garb wyrasta poza swoją pierwotne znaczenie. Zaczyna przerastać „swojego wielbłada”, przejmuje funkcję czegoś w rodzaju Hiobowego kusiciela, przejmuje wreszcie głos. Garb, żywa narośl, traktuje nosiciela jak przeszkodę, ale przecież to na nim żeruje, na nim żyje i na nim umrze.

I z językiem Leśmiana jest podobnie. Siegający ku słońcu garb, pokraczny i dziwaczny, rozpiera się na barkach – podmiotu? – i staje się integralną częścią tej garbatej liryki: ciąży jej, ale jednocześnie rozciąga jej rejestr od pogrążonej w cieniu małomówności do obfitego udziwnienia.

Być może powinienem napisać ten post od nowa, bo ponownie zakradło się do czytania – i pisania – leśmianowskie przeleśmianienie; tym Leśmianem dumałem i roiłem, a garbus łeb utkwił w cieniu, i idzie, i niesie. Nie będę wchodził mu dziś w drogę.

C:\Paweł Podlipniak\Madafakafares\Kantyczka dla Kurtza\E-120

E-120

posuń mnie za daleko to nie jest modlitwa
kobiet zabitych cichcem w martwych od słów wierszach
może to postrzał głowy z której wciąż wypływa
koszenila jak nektar z ostatnich chwil czerwca

i okrzyk palcie ołów w dni niezamierzone
gdy świst łopat śmigłowców rozsypuje popiół
z ognisk co nagą ziemię zwęgliły pod szronem
brunatnym od dojrzałych ziaren kawy z boku

pułkownik cicho mruczy madafakafares
próbując zważyć napis namazany nocą
na drzwiach chat pierworodnych przez gorliwe straże
pilnujące dzieciaków buszujących w zbożu

posuń mnie za daleko to spóźniony lament
chórzystów czuwających z palcami na spustach
w cieniu oliwnych gajów zanim mrok poplami
rozszerzone źrenice szkliste niczym judasz  
 

Wiersz ten jest częścią części tomu. Tom to Madafakafares, a część to Kantyczka dla Kurtza, bowiem cała książka składa się z czterech odrębnych fragmentów, które równie dobrze można traktować jako cztery odrębne tomy, tak bardzo różnią się tematyką. Wspólną za to mają poetykę.

Poetykę zbliżoną do tego, co dziś najlepiej streszcza się w definicji ekspresjonizmu – poetykę krzyku i rozpaczy, sprzeciwu wobec świata, przerażenia manifestacjami okrucieństwa. Ten wrzask objawia się również w warstwie językowej, w szczątkowej interpunkcji, w leksyce, operowaniu tylko krótkimi, mocnymi  słowami, a przede wszystkim w setkach nawiązań intertekstualnych, od których tomik aż ocieka,  a które poprzez odesłanie do uniwersalnych, zastanych już obrazów – zazwyczaj przerażających i ciemnych – kreują niesamowitą atmosferę ciężkiej klaustrofobii, w której rolę ścian pełnią objawy zła i jego realizacji we współczesnym świecie. 

To właśnie dzięki tym nawiązaniom tom urasta do rangi świetnej lektury, mimo pewnych braków, wynikających z przyjętej stylistyki – ekspresjonizm siłą rzeczy oznacza pewną dawkę wzniosłości, patetyczności, która od czasu do czasu zgrzyta w zębach. 

. Proszę spojrzeć, jak gęsto jest w przytaczanym wierszu: mamy tutaj i ucztę Baltazara, i Salingera, i modlitwę w gaju oliwnym i Judasza; oczywiście „dałoby się więcej”, ale to wszystko są historie o ogromnym potencjale tekstualnym, bardzo silnie nacechowane znaczeniami, od których w tym tekście aż trzeszczy. W dodatku wszystkie te legendy są ze sobą pomieszane, zgodnie z zasadami statystyki pomnażając możliwe odczytania.

Dzięki takiemu zagęszczeniu tekstualnych tropów Madafakafares stało się jednym z moich ulubionych tomów współczesnych; i szkoda, że tak niewiele osób go zna. Szczególnie, że z uwagi na wspomnianą ekspresyjność potrafi to być lektura wstrząsająca. 

Chusteczki są tanie - "Bzy w Pensylwanii" Jana Lechonia



Swojego czasu zaczytywałam się w Tuwimie, Lechoniu, Leśmianie i Słowackim. Byłam sobie smutnawą dziewczynką, która często zgłaszała się na polskim, a co pół roku oddawała pani zadanie dodatkowe – własne wiersze. Przy czytaniu Bzów płakałam w szkole po wielokroć. W najróżniejszych sytuacjach dotyczących – czy to miłości, czy nieporozumień (czasem mniej codziennych niż miłość), mówiłam Lechonia z pamięci. Oczywiście sama sobie, więc wstydu nie było.

Mam szalony sentyment do tego wiersza. Przypomina mi, że kurczę, warto pokazywać poezję dzieciom – niech się wzruszają, niech łzy im ciekną po brodzie, niech owijają nimi historie swoich chłopców, dziewczyn, najrozmaitszych przyjaciół itp, itd., cytując klasyka. Niech się uczą, ale nie suchych interpretacji. Niech uczą się czucia (choć trochę, troszeczkę).

Lechoń był dla mnie poetą właśnie od czucia. Poruszał wszystko do cna. Bolał, skrobał, obracał na lewo, kazał się pamiętać. Dużo mówił. Na przykład – to, co czujesz, jest OK, wiesz?

Mam ulubioną książkę, nazywa się Alfabet wspomnień. Napisał ją Słonimski – serdeczny przyjaciel JL. Lechoń jest w niej wariatem, ironistą, facetem z poczuciem humoru – biednym, bo biednym, ale najczęściej – wesołym. Pewnego razu między panami zaistniała pewna sytuacja (cytuję z lektury)   – Po jakiejś mojej recenzji Lechoń pokłócił się ze mną i doszło do zerwania. Przychodziliśmy do „Ziemiańskiej”, ale siadywaliśmy osobno. Gdy płaciłem za kawę, kelner podawał mi karteczkę od Lechonia z wyliczeniem: „Dwie kawy, cztery ciastka, numer Tygodnika Ilustrowanego, razem złotych cztery”. Wręczałem wymienioną kwotę. Lechoń lekkim skinieniem głowy kwitował tę transakcję i dalej nie rozmawialiśmy ze sobą.

Więc – jak widać, bywało z przekąsem, bywało z gniewem, ze śmiesznym honorem. Z Bzów wynika, że nie tylko. Próbę Lechoniowego czasu wygrywa, jak dla mnie, wierszowe, lekko emigracyjne, smutno plus kilka zabawnych historyjek z życia. W pozostałych kilku jego wierszach, które jeszcze pamiętam, podmiot bardzo się nosi - czuję, że jest go dużo. Gniecie mnie jego, dość spora, dosadna patetyczność, którą kiedyś ogromnie uwielbiałam. W Bzach nie ma żadnej z tych rzeczy, jest smutek bez sensu i bez łez.

You know, nie trzeba chusteczek. 

Bez gołębi z listami na nóżkach – o © Tomasza Dalasińskiego


Zazwyczaj piszę o tekstach, które mnie dotykają mocno, nie pozwalają przejść obok, zatrzymują. Skupiałam się ostatnio na zaskoczeniach pozytywnych, a wiersze, przecież, mają budzić najróżniejsze emocje. Nie muszą to być jedynie; wzruszenie, smutek, radość, strach  –  jak to mówi dwóch moich znajomych – góry smutek, umieranie. Można się zetknąć również z nieswoją poetyką. Można wierszy nie czuć, ale wiedzieć, że na sto procent ktoś dostrzega w nich coś wyjątkowego. W końcu są wydane, czyli jakoś zauważone. Autor jest doceniany. Ja się z tym nie kłócę.
Próbuję więc znaleźć w jego książce coś najbardziej dla mnie, żeby przebić murek, który przy pierwszym czytaniu się między nami zbudował. Odcinam się od pierwszego wrażenia, szukam punktu, w którym się zaczepię. To będzie Lato.

Tylko do tego miejsca. Dalej trochę później.
Tak się nigdy nie mówi. Pyta się: dlaczego?

Powtarza się i tęskni. Idzie się na obiad.
Czyści buty i zęby, słucha indie rocka.

Et caetera, słoneczko. Korzystamy z lata.
Jeszcze jedna ulica, potem koniec drogi.

Za chwilę odejdziemy, pożywni i smaczni:
my w czarnych fatałaszkach, on ubrany w drewno.

Zaczepiam się w Lecie. Zatrzymuje mnie. Czyli mamy z autorem kompromis. Coś na nie, coś na tak. Wybaczcie, wrócę do ogółów, znów do całości  ©, bo Lato każdy sobie, jeśli chce, zobaczy. Trochę się potłumaczę. Jak już pisałam, nie za dobrze czyta mi się Dalasińskiego. Nie odmawiam mu, jednak, pomysłu, nowoczesności, mocnego osadzenia we współczesnym języku internetu, w slangu, w znaczeniowych gierkach. Takie teksty są potrzebne. Pokazują, że poezja może korzystać z wszelakich nowości. Nie musi się w niej pisać listów na czerpanym papierze i przyczepiać białym gołębiom do nóżek. Można pisać maile, pić kawę Nescafe, albo chodzić do Tesco, myśleć o śmierci Anny Przybylskiej, czy sylwestrowych zamieszkach.  Autor zestawia obchodzące nas na co dzień – nazwijmy to górnolotnie – życiowe sprawy (każdy instynktownie poczuje, o których sprawach mowa), z odrapanym otoczeniem pełnym hot dogów w zestawie z colą za 7,50. Obchodzi je naokoło – jak śmierć w Lecie, ironizuje, zapętla. Usilnie produkuje komunikaty, mimo tego, że kilkukrotnie wspomina w © o jakimś rodzaju niekomunikatywności.

To się może podobać. Tom jest pod tym względem ciekawy i, zapewne, nie tylko pod tym. W trakcie pisania tekstu, zaczynam się zastanawiać, czy może to nie spowodowało, że książka zaczęła mówić do mnie bardziej. Przeskakuję formę, widzę więcej treści. Zastanawiam się, co mi się podoba w tym, czego nie czuję. To dobra lekcja czytania poezji. Bardzo polecam. Budzi emocje i zastanowienia, a przecież o to chodzi. 

Chłopcy i dziewczyny to nie mężczyźni i kobiety - "Lalkarstwo" i "Modelarstwo" Szymona Słomczyńskiego

Ten post jest trochę sprowokowany odpowiedzią Szymona Słomczyńskiego na zarzut (propozycję interpretacyjną?) posługiwania się genderowymi stereotypami w dwóch wierszach z Dwupłatu. Już to brzmi źle, prawda? Poezja i stereotyp – te dwie kategorie chyba za sobą nie przepadają. I to nie tylko dlatego, że moja osobista definicja dobrej poezji zawiera w sobie element zaskoczenia, którego siłą rzeczy nie może dostarczyć stereotyp.

Weźmy na warsztat dwa teksty. Dwupłat jest książką zbudowaną na parach wierszy – na dialogu, dwóch podejściach do tematu, dwóch skrzydłach tego samego samolotu. Z jakiegoś powodu tak to zostało ułożone. Nie chodzi tutaj o rozróżnienie - chłopcy to, dziewczyny tamto; kobiety są takie, a mężczyźni tacy. Przyjmując metaforę samolotu, liryczny kadłub tej pary jest wspólny.

Mógłbym w tym momencie popsuć zabawę i powiedzieć: "to są wiersze o wojnie na Ukrainie". Tak zaspoilował Szymon podczas spotkania w Stroniu Śląskim, gdzie odpierał zarzut o posługiwanie się stereotypem. Ten trop nie jest zły: w Modelarstwie mamy "nieoznakowane wojskowe ciężarówki", w Lalkarstwie metaforykę wojenną: "od domów zajmą się miasta/ a miasta runą w kraje". Ale zawsze warto sobie zadać pytanie: co z tego wynika? Chodzi o kolejny przejmujący obraz dzieci, które przez działania wojenne tracą swoje dzieciństwo?

Wiersze są krótkie, więc można je złapać za słowa. Najpierw w oczy rzucają się paraleliczne pierwsze wersy: "Dziewczynki trzeba uczyć składać" i "Chłopców trzeba uczyć sklejać". Powtarza się fraza "trzeba uczyć". To już nie jest perspektywa dziecięca, to perspektywa do bólu dorosła, programowa - dziewczynki mają zakładać rodziny (swoją drogą, ta odwrócona metaforyka tworzenia państwa przez niszczenie jest świetna), chłopcy mają być żołnierzami.

W odpowiedzi powraca perspektywa skrzywdzonego takim mechanizmem dziecka: "rozbite jajka", "bezdomne lalki" w Lalkarstwie i połamane zęby chłopców, "którym nie będzie nigdy pisane/ zostać modelami". I znowu powrót do jakiejś formy przeznaczenia kogoś do czegoś, choć chyba subtelniejszy. Mi byłoby smutno, gdyby było mi pisane być modelem - a zostałbym konstruktorem wojskowych ciężarówek, bo tak trzeba.

Zaczyna w takiej lekturze kiełkować niepokojące antysytemowe nastawienie (choć, nie oszukujmy się, poezja prosystemowa z reguły jest nędzna), intuicje, że to, czego pragnie dziecko, z reguły zostaje rozbite, rozmontowane, że nawet niewinne zęby mleczne nie mogą przetrwać starcia z planami, jakie szykuje Wielka Historia. Oszczędne te wiersze, choć pewnie da się z nich coś jeszcze powycinać i posklejać na nowo. Albo wykluć, żeby nie opowiadać się po jakiejś konkretnej stronie.

Mnie dręczą w tym wszystkim jajka; niby to tylko taka metaforyka, podobnie jak "miasta [które] runą w kraje", ale nie tchnie to spokojem, o nie. To dość ironiczne, że mniej wojenny z tej pary wiersz odrzuca bardziej... Warto pewnie pogrzebać w Lalkarstwie jeszcze od tej strony.