Z polskiego na nasze - Jakub Sajkowski, "Google Translator"



* Celem udowodnienia i podparcia przykładem zawartych w tekście tez, został on dwukrotnie przepuszczony przez Google Translator, z polskiego na angielski i odwrotnie.

The Cure 
Duński jest jak wiking pożerający drugiego wikinga.  - powiedzenie studentów skandynawistyki 
Ona powiedziała, że kiedyś jadła bobra.
Parsknąłem śmiechem, jakbym krztusił się łuskami,
jakby w piersiach opiłek, odłamek czy odłam -
smog i dym kadzidła, kłamcy i kapłani. 
Była głodna, miała wtedy wystające żebra.
Ja nie mam takich żeber, mam w piersiach żeremia,
już każdy kęs łyknięty, wszystko trzeba zebrać
jak skład na Roskilde Fest. I jak go oceniać, 
skoro na koncertach gra i hip-hop, i Cure'y?
Poezja to szampan czy korki? Awaryjne?
Mówi Pan językami, może mógłby uczyć,
szkoda, Pańska składnia jest nieintuicyjna


Przez samą definicją, Google Translator jest tylko maszyna, która umożliwia interaktywne szybko i łatwo przetłumaczyć dowolny tekst ze swojego ojczystego języka na inny, lub odwrotnie; brzmi bardzo skutecznie i pięknie, ale każdy, kto kiedykolwiek używał tego urządzenia, wie, że rzeczywistość jest mniej różowa.

Jeśli przyjmiemy interpretację, że Google Translate może być swobodnie i łatwo komunikować się z każdą inną osobą na świecie, omijając barierę językową, to byłoby morderstwo na większość dylematów współczesnej humanistyki "naprawdę możemy komunikować? Możemy naprawdę zrozumieć drugiego człowieka Co dokładnie jest komunikacja? ". Niektórzy uważają, że są to pytania źle, przestarzałych lub zbędnych; na przykład, zgodnie z teorią tłumaczenia maszynowego, tłumacz, tłumaczenia idiomów jak automatycznie przychodzi najbliżej dosłownych znaczeń języka, że ​​nie rozumieją, co daje możliwość podjęcia krok w stronę niezliczonych kontekstach, niedostępne dla innych użytkowników powiedzenia. Ba! Ha! Sztuka zrobiła wielką eksperyment, rzucając translator "Króla Ubu" Jarre. I wyszło bardzo ładnie.

Ale to wszystko nie jest dla Sajkowskiego ponieważ Sajkowskiego zainteresowanych subtelności; on jest zainteresowany tym, co kryje się w słowie, co słowo nie znaczy o wiele więcej niż to, co to znaczy. Dlatego Google Translator nie ma w nim pomocnika lub zbadane, jest głównym złem. Jest świadectwem degradacji języka, którym autor próbuje zatrzymać dyskusję o tej sprawie.
Tryb samolotowy włączony 
Tak cię kocham, że dla ciebie pewnie kiedyś skasuję konto na Sympatii,
ale na razie jadę na rowerze w deszczu,
jestem mokry jak zwierzyna łowna, jak jebany bażant smutku, 
jak kura o imieniu Giselle, co ma zielone oczy jak nie-kura,
żona Celane'a, którą ten szaleńczo zaatakował nożem.
Co poeta może zrobić z włócznią? Polować 
na okazje w mieście z największa powierzchnią
galerii handlowych na mieszkańca? Siedzę
w Poznań City Center, leki na nadciśnienie 
popijam kawą i napojami energetycznymi. Potem tłoczę się
w pociągu z innymi rowerzystami, właścicielami psów.
Pies grzeje, nie odwzajemniam uczucia, 
depcząc ogon, myląc go ze swoim paskiem od plecaka.
Dziewczynie, która stoi w tej samej odległości ode mnie,
co ty, gdy pijana przystawiałaś się do mnie poprzedniego wieczoru, 
mimowolnie patrzę w ekran; łączy nas wygląd ikonki
informującej o nieodebranych połączeniach.

To nie jest pojęciem, ani modne, ani nowe, ale Sajkowski realizuje ją z podziwu godną gracją i polotem. Skręcamy tu w świecie poezji, w której język nie jest językiem; języków, systemów gramatyki i słownictwa, nie stanowi żadnej bariery. Poligloci wyskoczyć zza narożników tutaj, i nawet gdyby ich nie było, nie jest Google Translator; i że wszyscy ci ludzie, bohaterowie tych wierszy, w tym głównym, nie rozumiem - to osobna historia, że ​​tylko Sajkowski próbuje opisać. Nie rozwiąże. Opisać. I to tworzyć zrozumienia tego, co tworzy piękną prostotę tych linii.






Co robił Frank O'Hara 17 lipca 1959 roku i dlaczego do dziś odczuwamy tego skutki

W lipcu 1986 roku ukazała się rzecz doniosła. Rzecz, bez której, jak twierdzi Wikipedia (ale przysięgam, to samo mam w notatkach z prowadzonych przez dr. Bronisława Maja zajęć z ewolucji poezji polskiej po 1968 roku), nie byłoby ani Świetlickiego, ani Sendeckiego, ani Barana, ani Podsiadły. No, może Podsiadło by był, on raczej jest tak w ogóle. Napięcie pewnie sięga zenitu i ekran wam zaczyna pękać, więc pozwólcie, że je rozładuję: w lipcu 1986 roku ukazał się 7 numer miesięcznika "Literatura w świecie".

Badum tss.

Jeżeli wygooglacie "niebieski numer", to znajdziecie trochę historii; ja tego oszczędzę. Grunt, że Piotr Sommer i spółka wpuścili do polskiej poezji coś dziwnego, co nazywa się "szkołą nowojorską" (podobno termin ten nie funkcjonuje nigdzie poza Polską, ale to nie tylko ten termin tak ma). Nazwiska takie jak John Asbery, Allen Ginsberg, Frank O'Hara, Charles Reznikoff zagościły, co prawda ze sporym opóźnieniem, w polskim świecie poetyckim. Piotr Sommer jest personą w ogóle niezwykłą, ale równie niezwykłe są jego tłumaczenia: niezwykłe, bo dobre, a to wcale nieczęsta rzecz w przypadku poezji. W przypadku poniższym, przyznam, że tłumaczenie podoba mi się nawet bardziej, niż oryginał.

Dzień, w którym umarła Lady Day [The Day Lady Died]

Frank O'Hara rozmawia przez telefon
Jest 18:20 w Nowym Jorku pewien piątek
trzy dni po rocznicy zburzenia Bastylii, aha
jest rok 1959 i wychodzę żeby znaleźć pucybuta
bo o 7:15 wysiadam w Easthampton
z tego o 4:19 a potem idę prosto na kolację

i nie znam ludzi którzy dadzą mi jeść

idę po parnej ulicy zaczyna prażyć słońce
i zjadam hamburgera i piję koktail mleczny i kupuję
szpetnie wydanych PISARZY TRZECIEGO ŚWIATA
żeby zobaczyć co tam
ostatnio słychać u poetów w Ghanie
wchodzę do banku
i pannie Stillwagon (usłyszałem kiedyś że ma na imię Linda)
nawet raz w życiu nie przyjdzie na myśl sprawdzić moje saldo
i u GOLDEN GRIFFINA kupuję Patsy małego Verlaine'a
z rysunkami Bonnarda chociaż właściwie myślę o
Hezjodzie w tłum. Richmonda Lattimore albo o nowej
sztuce Brendana Behana albo o Le Baleon lub Les Negres
Geneta, ale nic, trzymam się już Verlaine'a po tym

jak niemal poszedłem się przespać z dylematem

a dla Mike'a wchodzę po prostu do Monopolowego
na PARK LANE i proszę o butelkę Stregi i
wracam skąd przyszedłem na 6-tą Avenue
i do kiosku w Ziegfield Theatre i od
niechcenia proszę o karton Gauloise'ów i karton

Picayune'ów, i o NEW YORK POST z jej twarzą na wierzchu

i pot już leje się ze mnie i myślę o tym jak
w 5 SPOT oparłem się o drzwi kibla
gdy ona nad klawiatura szeptała Mal Waldronowi
piosenkę i wszystkim i mnie na chwilę zamarł oddech

Żeby nie robić posta historycznoliterackiego, parę słów o tym, co mnie frapuje. Po pierwsze, Dzień... to klasyczny przykład o'harowskiego "I do this, I do that" - chyba nie muszę tłumaczyć, na czym polega ta metoda pisarska. Ale to jest rzecz naprawdę niezwykła: wzięcie jakiegoś wyimka rzeczywistości, standardowych czynności: przesiadek w komunikacji miejskiej, wszamania burgera, wizyty w banku, kupowania papierosów, myślenia o sztuce - i zrobienia z tego doświadczenia wstrząsającego. Pewnie pomaga w tym fakt, że pointa tego wiersza jest bez wątpienia najlepszą pointą napisaną kiedykolwiek, ale sama m o ż l i w o ś ć, dziś być może oczywistość, napisania w ten sposób, zmienia wszystko: poezja nie musi być li tylko o uniwersaliach, wielkich ideach, pisana przez wielkich ludzi, którzy mają nam do przekazania myśli na lodówkę, poezja staje się w takich wierszach zapisem żywego życia. A wiecie, co jest w tym najlepsze? Że wcale nie trzeba w tym grzebać. Nie ma niepotrzebnych metafor. Nie ma dzikich, stylistycznych wycieczek. Nie ma nic, poza codziennością... no dobrze, nie zapędzajmy się tak daleko. Jest trochę więcej. Jest napisanie tej codzienności, przeoczanej i nieuchronnie dążącej do tego momentu, w którym oblewa nas zimny pot.

Pewnie nie mam racji, bo wcale ten O'Hara nie jest taki rewolucyjny. No jasne, że nie. Na skalę światową wystarczy wziąć, bo ja wiem, Verlaina, ale fakt faktem, mało kto dzisiaj czytuje symbolistów czy innych młodopolan do poduszki. Polska poezja powojenna, która lubiła żywić się II wojną światową, traumą, holokaustem, bólem, cierpieniem (co zresztą zupełnie zrozumiałe), a później była wyrazem buntu przeciwko językowi (uogólniam), mogła po lipcu 1986 roku stać się czymś nowym. I to było cholernie cenne.

Dyskretny bełkot recenzenta

Nigdy nie byłem specjalnie przekonany do gatunku literackiego, jakim jest recenzja. Jednym z wyrazów tej (nie tylko mojej) niechęci jest blog, na którym czytacie Państwo ten tekst, a który od tradycji recenzenckiej odżegnuje się jak najusilniej, próbując być zarazem czymś więcej (bo platformą, w której nie tylko dzielimy się przemyśleniami, ale też odczuciami w formie nieskażonej wymogami genologicznymi), jak i czymś mniej (bo zdając sobie sprawę z ułomności przyjętej formuły nie rościmy sobie prawa do żadnego opiniotwórstwa). Z przykrością stwierdzam, że im dalej w las, pardon, im dłużej żyję i im więcej czytam, tym bardziej awersja przybiera na sile. 

Uważam, że recenzja jest w pewnym sensie formą totalną – bezwzględnie zmuszającą do zajęcia stanowiska, do powiedzenia A albo B, do wstawienia jedynki albo piątki, w ostateczności trójki, jednak do zadeklarowania pewnego konkretnego i zazwyczaj brutalnego poglądu na tekst. Bo przecież istotą każdej recenzji, jej żywą tkanką, jest ocena. I właśnie ta totalność zawsze mnie od nich odżegnywała – nie przepadam za tak wyrazistym stawianiem po którejś stronie barykady; kojarzy mi się to, przyznam szczerze, bardzo brzydko – z postępującą polaryzacją dyskursu publicznego, z wszechpanującym w polskiej (i nie tylko) rzeczywistości „wiedzeniem lepiej” i najmojszą moją racją. Zresztą - tym bardziej w bólach powstaje ten tekst, ponieważ zdaję sobie sprawę, że w dużej mierze będzie takim właśnie jednostronnym mądrzeniem się; w pełni świadom tego paradoksu, czuję jednak, że muszę te kilka słów spisać.

Ł(y)kanie jest gorzkie – o wierszu Marty Podgórnik

Zamek
To nieważne. Kiedy mówię zbyt głośno i głos się zatacza
domyślnie. Domyślnie to nie te klawisze, którymi
porusza się gardła i struny, które brzmią na wietrze;


ja jestem grafomanka ze złamanym sercem. Poniekąd to
jest prawda na szklanej kozetce. Ale przepraszam.
Że zwymiotowałam te kilkadziesiąt prawd jakby naprędce
I teraz to wygląda, jakbym ciut cierpiała. Cierpiała


Całkiem trochę, i wymiotowała kryształy swojej prawdy
W plastikową pomarańczową miskę, trzymaną na klęczkach.
A tymczasem ja siedziałam po turecku, kolana
Podkuliwszy głupio. Aż pod szyję.

Od strony przełyku, u nasady języka, mamy specjalne miejsce. Odpowiada, między innymi, za rozpoznawanie gorzkiego smaku. Jak przypomina Wikipedia, pierwotną funkcją smaku jest odróżnianie pokarmów jadalnych od trujących. Jeśli więc substancja, zdecydowanie nam niesprzyjająca, przekroczy barierę kubków gorzkich, jesteśmy troszkę ugotowani. Trucizna wchodzi do środka. Jak się bronić? Można odruchowo.
Więc przychodzi odruch, opisany wierszem przez Podgórnik. Po nim, powinno być lżej. Jeśli i on nie pomoże, należy zdać się na bardziej zaawansowaną immunologię. Na przykład książkę pełną wierszy.

Miałam duży problem z wyborem tekstu, bo jak tu pisać o Szanownej, żeby to miało sens? Z której strony ugryźć temat, żeby nie było zbyt płytko, ale też, żeby zachować świeżość i nie zanudzać (jakichś może) stałych czytelników? Miało być i o niej i o Cohenie, bo jest przecież wiersz Piąta nad ranem, który się powinno czytać słuchając jednym uchem piosenki Famous blue raincoat Leonarda.  Padło jednak na Zamek. Właśnie w nim mieści się to, co nazwałabym moją teorią na temat Podgórnik, albo chociaż tej teorii – powiedzmy – esencją.

Jest gorzko.

Królowa poezji się dławi. Gorzkość dosięga pułapu. Trzeba zwymiotować. Co z tego wychodzi? Kolejny wiersz. Ale wiersz inny. Nie ma tutaj aż tak wielu podtrutych, ironicznych słówek, wzywających do nie obchodź się mną, nie patetyzuj.
Podgórnik raczej nie patetyzuje. Pisze o rzeczach opiewanych przez innych ładnymi strofkami. Bierze je niby brutalniej, niby bardziej saute, obraca, ogląda. Nie zmusza się do delikatności, której jej też (oczywiście!) nie odmawiam.
Jej głos ma dość wyraźne kontury. Rzadko przyznaje się w wierszach wprost do światłocieniowania odczuć. Nie gra domyślnością klawiszy, którymi porusza się serce gardła i struny, które brzmią na wietrze. Stawia na te wymagające konfiguracji ustawień. Żeby je zmienić, potrzeba kilku ruchów, poruszeń. Z Zamku zróbmy zatem zamek ruchomy, z pompą w końcu to dość drogi przybytek, a w środku dzieją się ważne rzeczy. Na przykład przeprosiny bez żalu i żal, bo cała scena wygląda, jakby siedząca w nim ciut cierpiała. Cierpiała całkiem trochę (…).

Co robić z cierpieniem? Na cierpienie zjada się tabletki. Dobre tabletki są gorzkie. Rosnący poziom cierpienia zwiększa ilość przyjmowanych leków. Spróbujmy wziąć tych tabletek, dajmy na to, dziesięć. Albo się zwymiotuje, albo umrze. Na szczęście, 
tutaj nie dochodzi do śmierci.

Wiersze Podgórnik balansują na granicy gorzkości i wylewalności. W lwiej części swoich książek, Królowa się trzyma – cynizm, ironia, dystans, rytm i rym (bo tylko to się w końcu liczy!), pewna prześmiewczość, robią swoje. Jasne. Tak. W Zamku widać jednak małe coś innego. Nie będę rościć sobie prawa do nazwania tego małym boję się i małym czuję. Echo niesie się po pustych ścianach budynku. Nikt nie słyszy. Może można zatem, zaryzykować choć jedno stwierdzenie, że buńczuczno - zaczepny sposób patrzenia prowadzi w końcu do przerostu gorzkości nad treścią. Treść się wylewa, menisk wypukły pęka, nie daje rady. Powstaje tekst o smutkach i kozetkach, w którym pada coś (jednak) o prawdzie. Wiadomo, prawda może być wymyślona. Mnie, mimo wszystko, choćby i w takiej formie, zaskakuje. Nawet o nieprawdziwej trudno pisać tak,  jakby relacjonowało się fakty, nie scenerię. 


Zwiastowanie Brunona Jasieńskiego

Zwiastowanie 

1
pytały się raz ciszy
rogówki z twarzą modrą:
„dlaczego nocy czarny dyszel
włazi nam ciągle między biodra?
 
dlaczego, choćżeśmy ładne
i miłość dajemy tanio
nie przyjdzie nigdy do żadnej
prawdziwy biały anioł?
 
dzień zdycha na zachodzie
i z nosa sączy farbę
ach, ciężko jest chodzić co dzień
z nieba olbrzymim garbem!”





To oczywiste, że dziwka jest kobietą. Instynktownie przyzna to każdy – od samej dziwki, przez jej klienta, aż do autorów uczonych rozpraw z rodzaju Bataille'a. Pytanie, które stawia Bruno Jasieński, futurysta, skandalista, naczelny dandys II Rzeczpospolitej i komunistyczny działacz, brzmi zupełnie inaczej: czy dziwka jest człowiekiem?

Jasieński w swojej poezji prezentował, jak na tamte czasy szokujący, dziś już tylko szokująco aktualny, program wrażliwości społecznej; wrażliwości bezgranicznej, całkowitej i totalnej, wrażliwości, która nikogo nie wyklucza spod swoich niewielkich przecież i kruchych skrzydełek.

Mówimy tu o poecie, który przez całe życie, tragiczne przecież i pełne świadomych  wyborów i groteskowych pomyłek, konsekwentnie stawał po stronie herbertowskich „poniżonych i bitych”, ludzi wykluczonych, pozostawionych na marginesie społeczeństwa, które bardzo lubimy idealizować, a które bynajmniej nie należało do przyjaznych ani różowych. Jasieński to nie tylko But w butonierce; to również Śpiew maszynistów, Pieśń o głodzie, Miasto, Zwiastowanie i wiele innych wierszy o zabarwieniu społecznym. 

2
a kiedy usną grzecznie
w objęciach czyichś dłoni
śni im się, że z drogi mlecznej
archanioł schodzi do nich.
 
tuli ich ciała kruche
w mosiężnych ramion żarnach
i długo bezpłodne brzuchy
zapładnia złotym ziarnem.
 
jest wielka cisza w niebie
i słyszą w tej ciszy śpiew czyjś
i kulą nogi do siebie
niezgrabnym ruchem dziewczyn
 
a gdy wracają blade
za mgły błękitnym zamszem,
cienie do stóp im się kładą
i dzwony dzwonią na mszę.
 
jest cisza spełnionych legend
w godzinie świtu rannej.

Dziś jeszcze, po prawie stu latach, trudno znaleźć w polskiej literaturze bardziej kontrowersyjny obraz prostytutki. Oczywiście, przywykliśmy -  jako dzieci popkultury – do o wiele bardziej obrazoburczych poetów, jednak żeby w 1922 roku „rogówkom” przyznać atrybuty boskie, określić charakter ich zawodu jako religijny i zwrócić się do nich z tak bezbrzeżnym współczuciem, błękitnym zamszem empatii, trzeba mieć było mnóstwo cywilnej odwagi.

W tym sensie, jeśli rogówki są świętymi, Jasieński staje się apostołem; apostołem zjawiska, które nazywamy wrażliwością społeczną, a które dzisiaj stało się o wiele powszechniejsze, choć przez niektórych nadal niesłusznie zapominane. 

To właśnie poezja empatyczna, a nie dziwaczne eksperymenty formalne i ortografia fonetyczna jest prawdziwym spadkiem po twórczości Jasieńskiego, prawdziwym jego osiągnięciem. I upierał się będę ze świętym przekonaniem, że niewiele ma to wspólnego z tak chętnie wypominanym mu dzisiaj komunizmem; nie o komunizm tu idzie. Tu idzie o serce.

3
przez miasto długim szeregiem
wracają najświętsze panny

"repetytorium" Maćka Taranka: punkt krytyczny gramatyki

Co do tego nie powinno być żadnych wątpliwości: wiersze Macieja Taranka są zjawiskami wyjątkowymi w polskiej poezji. (System autokontroli pyta mnie, czy są w polskiej poezji wiersze niewyjątkowe; odpowiadam, że są.) coming out to tylko wyimek z repetytorium, ale wyimek ukazujący to, co w poezji Taranka najlepsze: gramatyczność poezji, fascynację strukturą, rozgrywanie wiersza na zaimkach zwrotnych, chrzęszczącej grze gramatyki i surowego sensu wgrywanego z wysłużonego kartidżu.

Zwraca uwagę "się". Zwraca? Ups. Cytuję za notką redaktorską Arkadiusza Wierzby: "Zaimek zwrotny (się, «siebie», «sobie») to jeden z gramatycznych sygnałów podmiotowości. Sygnalizuje samozwrotność, tożsamość, ale i autoalienację. «Zwrócona» zostaje uwaga: na tego, który sam zwraca się do «siebie»". Ale gmatwanie z tymi zwrotami to jedna strona medalu. Druga, to kryjący się w tym wszystkim zwrotny i przewrotny podmiot. Nie mam pojęcia, co to znaczy "wylizuję światło ze szkła": telewizor? Może laptop, nie wiem. Ale spróbujmy jakoś przejść się przez ten wiersz. Strofa druga, trzy wersy: wariacje, zwroty, zapętlenia. Każde słowo jest u Taranka uzasadnione: tu nie ma przesady, nie ma pompy, nie ma poczucia fałszywej liryczności: gościa interesuje coś zgoła innego. W manifeście repetytorium Taranek pisze o gramatyce:

mówię w milczeniu poetyki, aby gramatyka zaczęła jak wściekła krzyczeć. mówię w milczeniu poetyki, aby gramatyka zaczęła jak wściekła kreślić. tu mówię (o) chwyceniu (ręką) możliwości pokazania (palcem) korytarzy pałacu. tu mówię (o) całości, rozumieniu mechanizmu rzeczy i (o) ruchu. tu mówię (o) miejscu, nie mówię (o) czasie. tu mówię (o) czasie, nie mówię (o) miejscu. tu rozpoczynam i nadaję sobie gramatykę (...)

Wszystko rozgrywa się w strukturach: w ruchu, między gramatycznymi trybami. Taranek skacze z metajęzyka w chlapiący na lewo i na prawo język możliwości, zmian, dynamiki, stałego ześlizgiwania się znaczeń. W coming oucie gra to oczywiście z płcią, która jako żywo podlega analogicznym mechanizmom. Gramatyczne zapętlenie zdania o ciele vs zapętlone ciało.

Kupujecie to? Trudno kupić, bo można ściągnąć za darmo (rozdzielczość chleba cenić należy). Ale nie chodzi przecież o ekonomię. Mnie Taranek niepokoi jako podmiot swoich wierszy: podmiot z języka wyjęty, ale też podmiot, który nie waha się poczynić takich wyznań:

boom #3 [#1: WTC, #2: Madryt Atocha]

układałem klocki lego, kiedy wybuchały
bomby w londyńskim metrze linii piccadilly.
układałem klocki lego, kiedy wybuchała
bomba w londyńskim autobusie routemaster.

układałem wysoką wieżę, budowałem swój świat.


To jest miejsce, w którym moja zawieszona wiara w interpretację się odwiesza: bo jak to gra z resztą? Świat zbudowany przez Taranka jest równie pokręcony, (samo)skrętny, jak... boleśnie prosty? Zrozumiały bez słów, bez składni, bez fleksji. I bez milczącej poetyki. Nie do końca łapie mnie gramatyczny haczyk. boom mnie przemiela i zostawia bez języka.

Prosto z mostu współczesnością - "Państwo przodem" Rafała. Różewicza

Cola Rebell 

Przepijam tu wszystkie nienapisane wiersze.
Mam bzika na punkcie własnych urojeń,
że nagle wiersz zacznie pić do mnie, siedząc przy
stoliku najdalszym z możliwych. Z tyłu głowy, 
której nie w głowie obrót, mimo że on woła
całkiem głośno: "Przysiądź się do mnie,
usiądźmy w końcu razem i obmyślmy koniec".
Na razie jest Auferstanden 
aus Ruinen, jak hymn NRD, a dokładnie z ruin
idei ten deszcz, co spadł z wysokiego konia,
czy tam zaczął spadać z wysokiego "c"
(skala tego przedsięwzięcia istotnie molowa) 
tuż za witryną. Po niewątpliwie słusznej stronie,
gdzie zagryzam wszystkie napisane wiersze
zębami mądrości wyrwanymi z nie moich stronic,
i gdzie rośnie chęć wyrwania się stąd, 
jak w czołówce "Familiady".


Call Of Duty (nie Modern Warfare, jeszcze nie te czasy): strzelamy, Niemcy padają skoszeni huraganowym ogniem, okno, spacja, skok, dół, control, przykuc, strzał, strzał, strzał, reload, bieg, sprint, dół, okno, spacja, skok, granat, raz, dwa, trzy, wyskok, strzał – 

podobnie działa poezja Różewicza, z tym, że zamiast spacji i controli mamy słowa-klucze, a efektem nie są skoki i przykucnięcia, tylko wrażenie nieustającego, ciągłego, niczym niezmąconego pędu słowa, który popycha autora do pisania. W tym zawiera się nowoczesność Państwo przodem – nie w powracających jak mantra tropach tekstualnych, które dla osób kilka lat starszych i kilka lat młodszych będą kompletnie niezrozumiałe, ale w ciągłym spidzie, pogoni za metaforą.

Czasem biega się po wydziale od rana, tylko po to, żeby iść do pracy na wieczorną zmianę; taki ciężki dzień usiany jest przypadkowymi ludźmi, z którymi zamieniamy dwa-trzy słowa, korzystając ze specjalnych kodów, ustalonych dla ludzi podobnych wiekiem, językiem i obyczajem. Książka Różewicza z kolei usiana jest delikatnymi ukłuciami, wyimkami z rzeczywistości, która nas otacza, zarówno zrozumiałymi dla każdego (World Trade Center) jak i dla wybranych ("ocean Twelve czy Eleven?"). Notabene, jest tu też obowiązkowe odwołanie do Pułki.


Polska myśl szkoleniowa (Pan z laptopem) 
Odkąd ma prawdziwy internet - z krwi i kości
(model miast dziurawej sieci Wi-Fi), do swojego baku
wlewa litry nieprzespanych nocy, które spędza na byciu
tym, kim się jest za pieniądze. Z towarzyszami z tej samej opcji: 
kawą lub herbatą - prowadzi wojnę przeciw wojnie innych,
okupując co rusz to ludniejsze portale (stopień po stopniu,
aż zostanie generałem), choć generalnie pod sobą nie ma nikogo,
nie licząc wiekowego żółwia. Jak to jest: żółw stoi czy leży, 
próbując zdobyć szczyt łóżka nie wiadomo po co, ześlizgując się
ze wspinaczkowej skały (taki dzisiejszy Syzyf - urodził się
i umrze we własnym domu, z poczuciem krzywdy;
co to za życie, gdy jego długości nie można pojąć?). 
Tymczasem nasz bohater bitwy na głosy w komentarzach
chce coś osiągnąć: strzela w stronę domniemanego agenta
serią bluzgów, aż mu się zacina ta jego polskość.
Studzona przez dostawcę z Zachodu, który nakłada limit 
wojennych wydatków, bo tamtej staje niczym ość w gardle
na granicy porządku. Wyzywa od kacapów, banderowców;
to jest wojna, na niej ofiary nie mają prawa głosu,
co najwyżej pretensje. Po czym idzie spać (ile można 
obowiązkom dotrzymywać kroku). Tam, gdzie poszedł,
oddycha równo, głęboko. Niczym żółw, któremu nie udało się wejść,
choć pracował jak mógł, by zwrócić na siebie uwagę;
nadstawiał skorupę, żeby ten w końcu miał się gdzie puknąć.

To jest męczące; to jest rażące; to jest współczesne. Nie moderne, nie postmodernistyczne, tylko właśnie współczesne, tak osadzone w rzeczywistości, w której żyjemy, że trudno tu mówić o poezji jako takiej, poezji o znaczeniu metafizycznym; nie bez powodu chyba powtarza się w tych wierszach motyw ulotki. Czegoś tymczasowego, co bierzemy do ręki, zerkamy, wywołuje w nas jakąś reakcję emocjonalną – i znika.

No i spójrzmy prawdzie w oczy – czy można uwierzyć, że Różewicz wiedział, jakiej mocy były bomby atomowe zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki? Nie bardzo; można za to założyć zupełnie spokojnie, że w trakcie pracy nad wierszem miał pod ręką telefon, a w telefonie Wikipedię. 

To mówi mnóstwo o tym tomie. A czy to dobrze? Nie wiem.


Na podstawie: Rafał Różewicz "Państwo przodem" (Fundacja Duży Format, Warszawa 2016).
Za egzemplarz przedpremierowy dziękujemy Fundacji Duży Format.




Jak to mówią – l'amour?



Ileż trzeba mieć samozaparcia, żeby zwlec się z łóżka rano! Zdarza się – włosy wczoraj nieumyte, poskręcane w jakieś dziwne poduszkowe loki i kołdra tak bardzo do siebie ciągnie! Jak się zebrać w pół godziny, które się przydarzy do odjazdu autobusu, tramwaju? (Haśka wydaje na książki, nie na samochody).
Co robić najpierw? Można owinąć się w sweter i kawa, słaba – bo serce (niech dziś będzie niespieszne). Później włosy na szybko (związane; zostaną cały dzień mokre), kilka ubrań zawieszonych na krześle, tom w torebkę. Coś jeszcze? – jest!, więc usta zrobimy w drodze, chodź -  aplikacja jakdojadę kończy odliczanie!
Z takimi ustami lepiej. Twarz jakby pewniejsza – policzki koloru ścian, nie są już mocno blade. Wyróżnia się białość, ale i miękkie odcienie czerwieni, różu. Całkiem zajmujące. Powiedziałby wyspana lub nowy kolor włosów. Budowlańcy krzyczą – może by ją podwieźć. Poproszę tam, gdzie nikogo nie będzie.

Odkąd go poznała, nosi w kieszeni szminkę, to jest bardzo głupie nosić szminkę w kieszeni.

***
Odkąd cię poznałam, noszę w kieszeni szminkę, 
to jest bardzo głupie nosić szminkę w kieszeni, 
gdy ty patrzysz na mnie tak poważnie, jakbyś w moich 
oczach widział gotycki kościół. A ja nie jestem 
żadną świątynią, tylko lasem i łąką - drżeniem liści, 
które garną się do twoich rąk. Tam z tyłu szumi 
potok, to jest czas, który ucieka, a ty pozwalasz mu 
przepływać przez palce i nie chcesz schwytać czasu. 
I kiedy cię żegnam, moje umalowane wargi pozostają 
nie tknięte, a ja i tak noszę szminkę w kieszeni, odkąd 
wiem, że masz bardzo piękne usta.

Niedosłowne wyznanie godne nieśmiałej poetki. Tak się mówi o Poświatowskiej, że niepozorna, pełna wewnętrznych delikatesów. Dodatkowo chora, więc wszystko tym bardziej. Wyglądająca zza książki, z głębokiego łóżka. Smutna. Nieprawda(!), ale to już inna historia (odsyłam do Błażejowskiej).

Przejdźmy do praktyki. Do czego *** się przydaje?

W szkole był kiedyś taki chłopak, który pisał dla mnie wiersze. Gdy odmawiałam przyjęcia, wkładał je pod nóżki mojej ławki tak, że ławka się chwiała. Trzeba było poprawiać.
Później, jako bardzo romantyczna dziewczynka, kilka razy popełniałam podobne dziwności. Nie byłam taka dzielna – nie dawałam tego, co sama pisałam. Zdarzała się Poświatowska.

Jeden, jedyny raz, gdy byłam już większa i w ogromnym kryzysie emocjonalnym, zadedykowałam Odkąd cię poznałam. Z tej okazji wiem, co wybór takiej, a nie innej formy wierszowego przekazu daje kobiecie. Daje eteryczną, bezpieczną niedosłowność. Nie jest wprost o miłości, zakochaniu, dzikiej fascynacji, czy innych strasznych pochodnych. Nie padają kwestie splecionych rąk, seksu, jakiegoś jeszcze przytulania. Ten wiersz oznacza – zwracam na ciebie uwagę i nic z tym nie robisz, jestem na ciebie dość wrażliwa. Oznaczać też może; zauważ, jestem zauroczona tak beznadziejnie, że się bawię w szminki (już umiem dobierać kolory!).

On może zrozumieć, jak zechce; nawet tak  – nie rozumiem.  To chroni przed nie (niezajętym jeszcze wtedy przez Górę), które dość łatwo napisać, czy powiedzieć.
Wiersz nie jest do końca wyznawczy (spalający przyjaźń damsko – męską na panewce), jest w jakiejś mierze informacyjny i są to, na damskie szczęście, informacje podatne reinterpretacji.

Można wybierać znaczenia. Mamy tu pewien rodzaj określania tematu, ale tylko obrazem, na który każda wyobraźnia rzuca inne światłocienie, albo je maluje na szybko, bo wystarczy pokazać, zamiast słownie odrzucać i odmawiać – mamy za dużo różnic między obrazkami.

Wiem, idę dziś w naiwności. Jest milion wierszy, które lepiej – nomen omen – obrazują temat, ale o tym akurat dobrze mi się pisze. W końcu jest jak zarzucanie wędki, a tego każda kobieta powinna się kiedyś nauczyć. 




*tytuł posta pochodzi stąd; Poświatowska, L'amour