Żeby zbić szybkę - wywiad z Dawidem Mateuszem

Ciemna, pusta piwnica krakowskiej knajpy, godzina 13. W tle leci mecz Piasta z Zagłębiem. Weronika Janeczko i Marcin Świątkowski rozmawiają z Dawidem Mateuszem, autorem debiutanckiego tomu Stacja wieży ciśnień, który ukazał się w tym roku nakładem Biura Literackiego.


Weronika Janeczko: Rozpocznijmy techniką wiersza – jeżeli techniką da się to nazwać, bo może chodzi po prostu o naturalny, niezbywalny element Twojego pisania – spontaniczny, nieplanowany. Bardzo ciekawi mnie zabieg znaczących w dwie strony przerzutni – tak je sobie roboczo nazywam. Stosuje go kilku współczesnych autorów  - na przykład Sendecki, Jarniewicz, Słomczyński, ale także stosował Pułka, z którym już Cię delikatnie łączono. Takim podziałem znacząco zwiększasz głębię słów, wykorzystując wieloznaczności wyrazowe, mnożysz liczbę możliwych interpretacji. Można zapytać: dzielisz, przekładasz wersy kilkukrotnie po napisaniu właściwego wiersza, żeby osiągnąć efekt czy raczej powstaje on od razu w trakcie pisania – natychmiast i skojarzeniowo? Jak się taki efekt czuje – jak Ty go czujesz, bo to niewątpliwe odkrywanie od nowa i od nowa drugich denek znaczeń? Doskonałym przykładem tutaj może być Ligustr.


Dawid Mateusz: Szczerze mówiąc, ten tekst był pomyślany w ten sposób, żeby się zazębiał na wielu, płaszczyznach, wszędzie jest ten sekator, ucinanie, przecinanie, w przeróżnych znaczeniach. Skąd to się bierze? Nie wiem, po prostu tak ten wiersz przemyślałem i tak go napisałem. Ciężko mi teraz powiedzieć coś więcej o tym konkretnym wierszu, bo powstawał tak naprawdę przez 8 lat. Niemniej, wydaje mi się, że takie wzmocnienie odświeża język, sprawia, że to po prostu jest ciekawsze, jest lepsze, jest bardziej atrakcyjnie dla czytelnika.


W.J.: Czułości słowne, delikatne smutki, czasami bezsilność i lekko ironiczne, miękkie zdrobnienia. Nie byłam na nie przygotowana, otwierając Stację wieży ciśnień. Okazało się, że jednak są i działają. Działają mocno. Szczególnie wtedy, gdy łączysz je – na zasadzie kontrastu – z dobitnie zaznaczonymi strasznościami i nie chodzi tu tylko o wojnę. Niesamowite jest to, że słowa budzące cieplejsze nuty emocjonalne mogą łączyć się z okrutniejszym chłodem i to funkcjonuje u Ciebie, nie rażąc, nie powodując, że my – czytelnicy – nie uwierzymy w jedno lub drugie, bo któreś jest za słabe lub za silne. Zadałam sobie pytanie: dlaczego? Odpowiedź była taka: bo ten, kto do nas mówi, nie jest blisko – obserwuje z wysoka, z pokoiku Stacji, jest zdystansowany, zdaje się racjonalnie ważyć fakty i emocje.  Jak się okazuje – to, że jest daleko, że mógłby wygłaszać nam tylko suche wiadomości,  nie oznacza, że nie czuje, że to jego czucie nie jest namacalne. Jest. I to widać. Dlatego robi nam się w oczach ludzki. Zaczynamy go rozumieć, doceniać, patrzeć przez niego swoimi oczami. Czy o to chodzi?


D. M.:  Oczywiście, są to wiersze komentujące jakąś rzeczywistość, ale – tak naprawdę – one wszystkie wzięły się z jakiegoś osobistego przeżycia. Przeżycia autora, które się przekłada na teksty. Natomiast, rzeczywiście, ustawiłem podmiot w tej Wieży ciśnień  - w pewnym dystansie. To mi pomogło w jakiś sposób odsunąć się od własnych emocji i przełożyć je na tekst. Gdybym się nie zdystansował i nie zrobił takiego zabiegu oddzielenia w swojej głowie, gdybym nie pisał jako ktoś inny o swoich emocjach, to wydaje mi się, że bym tych tekstów nie napisał. Ten dystans był potrzebny jako autorski zabieg spojrzenia na siebie, na swoje emocje z zewnątrz.


Marcin Świątkowski: Powiedziałeś: „nie napisałbym tych tekstów”, a ja właśnie chciałem pytać: dlaczego? Po co Ci ten dystans? Czy nie napisałbyś ich z powodu jakiejś organicznej niemożności, przez blokadę, czy dlatego, ze obawiałbyś się zawarcia tych emocji w formie niezdystansowanej, nieprzetworzonej w żaden sposób?


D.M.: Jedno i drugie jest chyba tutaj prawdą. Ja sobie wymyśliłem tę postać – tego Dawida Mateusza (ja się nazywam inaczej). Wymyśliłem go jako bohatera książki i jako jej autora. To postać, w którą wszedłem, którą się stałem, dzięki której samego siebie w pewien sposób oszukałem. Wierzę w literaturę, która się bierze z autentycznego przeżycia i akurat mi, żeby tę książkę napisać, potrzebny był ten zabieg do zbicia szybki w sobie, Wymyśliłem bohatera, a jednocześnie autora tej książki, kogoś, kto jest kimś innym. I wymyśliłem go, bo był mi potrzebny.


M. Ś.: Taka liryka maski bez maski?


D.M.: No, teraz możemy kombinować z takimi określeniami, ale to raczej nie będzie trafne (śmiech). Ale tak, to jest ktoś, kogo sobie wymyśliłem, w kogo wszedłem i kim się w pewnym stopniu stałem.


W. J.: Ja też mam pytanie odnośnie tego Mateusza – jak się gra w coś takiego? Wydajesz książkę, jest pod jakimś tam pseudonimem, wszyscy wiedzą, że Twoje nazwisko jest inne i jak to z Tobą łączyć? Jak to wygląda? Wydaje się to bardzo bezpieczne.


D.M.: Bezpieczne? Wydaje mi się właśnie, że to zupełnie nie jest bezpieczne, gdybym pisał bezpieczne teksty, wyglądałyby zupełnie inaczej. Ja tę książkę podparłem pewną podstawą filozoficzną - chociaż “podparcie” to nie jest do końca trafne określenie – wziętą z Baudillarda, z Symulakrów i symulacji. Dawida Mateusza wymyśliłem jako symulakra, który będzie udawał mnie – ale to nie jest tak naprawdę pseudonim, w pseudonimie często chodzi o to, żeby ukryć prawdziwą tożsamość. A ja podkreślam, że tak naprawdę nazywam się inaczej. Chodzi o symulację kogoś, kto jest mną, a kto jednocześnie mną nie jest. To jest właściwie zagadnienie bardziej z psychologii literatury niż z krytyki literackiej. Do końca nie potrafię tego wytłumaczyć, ale wiem, że to było mi potrzebne  - po sześcioletniej przerwie zacząłem pisać nowe wiersze dopiero wtedy, kiedy wymyśliłem sobie tego Dawida Mateusza.


W.J.: Niektórzy poeci twierdzą, że to, co zawierają w wierszach, nie ma nic wspólnego z nimi jako z osobami. A co u Ciebie? Utożsamiasz się jakoś z tymi wierszami, czy wolisz mówić, że są własnością czytelnika?


D.M.: Dotykasz tutaj dwóch ciekawych kwestii, bo autorzy faktycznie postrzegają to bardzo dualnie: albo się utożsamiam albo zupełnie mnie to nie interesuje – wiersz to własność czytelnika. Nie jestem przekonany, co do sensowności tej dualności i prawdziwości tej ambiwalencji. Wolę powiedzieć, że się nazywam Dawid Kasiarz, dzisiaj byłem na Kleparzu, kupiłem włoszczyznę, muszę jeszcze iść do apteki po leki dla dziewczyny, poza tym po śmietanę, bo będę gotował zupę grzybową – byliśmy na grzybach ostatnio,  dużo koźlarzy i borowików – i tym się zajmuję Dawid Kasiarz. A Dawid Mateusz na pewno jest autorem i bohaterem tej książki. Wiem, ze w jakimś stopniu się nim stałem, ale nie wiem w jakim. Nie wiem też, jak ich rozdzielić, nie wiem nawet, czy istnieje możliwość takiego rozdzielenia. Dla mnie samego jest to w pewnym stopniu zagadką. Nie mogę powiedzieć, że te teksty nie mają nic wspólnego z moimi emocjami, ani też, że jestem podmiotem mówiącym.


W.J.: A jeśli kolejna książka powstanie – o ile, jak wspominałeś, powstanie – na okładce podasz prawdziwe imię i nazwisko?


D.M.: Nie wiem. Może będzie drugie imię, albo trzecie, bo byłem bierzmowany. Może będzie Piotr, może Piotr Dawid, Piotr Dawid Mateusz. Może coś wymyślę. Prawdę mówiąc mam parę pomysłów na książki, których nie chcę zdradzić, bo nie jestem pewien, co z tego będzie.


W.J.: A co z tą przerwą? Mówiłeś w którymś wywiadzie, że udało Ci się założyć  Crossover i tam szybka pękła – uświadamiasz sobie, że jesteś poetą, wiesz, że to pisanie gdzieś w Tobie jest, a potem sześcioletnia przerwa. Nie miałeś wątpliwości, czy będziesz pisał dobrze? Jak to wyglądało – długa przerwa, a potem „bum”, znowu będę pisał wiersze?


D.M.: U mnie od zawsze to funkcjonuje w ten sposób,, że kończąc jeden wiersz, nigdy nie wiem, czy napiszę następny. Zawsze mi się wydawało, że – no, to tyle. Koniec. Przerwa trwała sześć lat – ale nie do końca, bo jakieś tam trzy teksty czy zalążki tekstów powstały. Ale to nie było tak, że się niecierpliwiłem, że nie piszę przez te 6 lat, Cały czas czytałem, cały czas o tym myślałem, żyłem, zbierałem doświadczenia i tak dalej. Poza tym często coś zaczynałem i uznawałem, że jest za słabe. Jestem dość krytyczny wobec siebie i bardzo dużo przeczytałem, zanim w ogóle zacząłem pisać, dzięki czemu chyba ominął mnie etap straszliwej grafomanii. Ja od trzynastego roku życia czytałem poezję współczesną, zacząłem pisać od siedemnastego i naprawdę byłem bardzo, bardzo krytyczny wobec tego, co piszę. Te sześć  lat też polegało na tym, że uznawałem swoje pisanie za kiepskie, więc szukałem dalej.


W.J.:  I się znalazło.


D.M.:  I się znalazło. Na tę książkę się znalazło. Ale co będzie dalej, nie wiem.


W.J.: Wspominałeś w którymś z wywiadów, że niektóre z Twoich tekstów są wykorzystywane do piosenek. Pytanie technicznie: czy każdy Twój wiersz, odpowiednio ograny muzycznie, nadaje się na piosenkę, czy jakoś to rozdzielasz?


D.M.: Wydaje mi się, że większość można przerobić na piosenki – ale ja tego nie rozdzielam, po prostu kończąc tekst widzę, czy to może być piosenka, czy nie. To też zależy od techniki pisania. Są teksty, które zupełnie się do tego nie nadają, bo po prostu o coś innego w nich chodziło. Teraz zresztą będę nagrywał płytę. Dogadałem się z Kordianem Trudnym – to taki strasznie dziwny muzyk z Katowic, którego nikt nie słucha. Zgadaliśmy się zupełnie przypadkowo, okazało się, że ja lubię jego muzykę, on lubi moje teksty – więc stwierdziliśmy, że spróbujemy coś zrobić razem, ale nie wiem, co z tego wyjdzie.


M.Ś.: A ja zapytam o wojnę. Zupełnie mnie nie interesuje Ukraina – Donbas, Majdan, Julia Tymoszenko – to pozostaje  poza sferą moich zainteresowań, natomiast ciekawi mnie, jakie miejsce w Twoim myśleniu zajmuje wojna jako doświadczenie, które nam jest no empirycznie obce. W tomie jest jej dużo – czasem nazwana wprost, czasem nie, ale zawsze otoczona niedosłowną metaforyką i zastanawiałem się, skąd  się wzięła ta wojna, nie licząc oczywiście wydarzeń bieżących?


D. M.: Na pewno chodzi tutaj o pewną figurę konfliktu, którego przykładem jest ukraińska wojna – czy może raczej przekaz medialny z Ukrainy. Ten obraz konfliktu jest dla mnie pewnym wyznacznikiem obecnych czasów, zwłaszcza, że każdy konflikt jest dla mnie literacko ciekawy: konflikty międzyludzkie, międzypłciowe, związkowe, klasowe, ideologiczne, terytorialne – wszystkie, które mnie bezpośrednio dotykają.


M.Ś.: Spróbuję teraz wbić kij w mrowisko. Może wiesz, że całkiem niedawno w literackim internecie wybuchła afera, kiedy Barbara Klicka wysnuła w stosunku do Biura Literackiego zarzut, że wcale nie wspierają debiutantów. W oczach postronnego obserwatora wyglądało to dosyć kuriozalnie, bo w czasie gdy trwała dyskusja na ten temat, Biuro bombardowało wszystkie kanały reklamą Twojego debiutanckiego skądinąd tomu. Jak to było? Jesteś debiutantem z ulicy, wysyłałeś książkę przez formularz na stronie głównej BL? Czy dotarłeś do wydawnictwa jakimiś okrężnymi drogami?


D.M.: Nie czytałem całego wywiadu z Basią Klicką, widziałem gdzieś tylko ten wyimek o “ścieżce zdrowia”, którą podobno muszą przejść debiutanci w BL. Szczerze mówiąc, nie wiem o co chodzi, dla mnie to nieco absurdalne – moja współpraca z Biurem polegała na tym, że pierwszą wersję książki wysłałem do Biura i do Mariusza Grzebalskiego z WPBiCAKu. Negocjowałem tu i tam, aż w końcu stanęło, że wydaję w Poznaniu. Ostatecznie nie mogliśmy jednak się dogadać. Wysłałem zatem tom Arturowi  Burszcie, który wcześniej o niego dopytywał i po dwóch godzinach miałem odpowiedź, że wydajemy, a po trzech dograne wszystkie szczegóły umowy. Dlatego ciężko mi raczej powiedzieć, żeby Biuro mnie nie wspierało jako debiutanta. Przeciwnie – nie mogę złego słowa powiedzieć, bo moja współpraca z Wydawnictwem przebiega bardzo dobrze. Nie wiem również, skąd Basia Klicka bierze informacje o “ścieżkach zdrowia” i tym podobnych historiach. Tym bardziej, że z tego, co kojarzę wcale nie debiutowała w BL i chyba nawet nie miała okazji z BL współpracować. No, ale może to zostawmy. Tylko jednego jestem w tej kwestii pewien: zaognianie sytuacji między Wydawcami poprzez wypowiedzi Autora Pierwszego Wydawnictwa na temat domniemanych zasad panujących w Drugim Wydawnictwie buduje piramidę absurdu, w której to budowie absolutnie nie chcę uczestniczyć, bo niczemu sensownemu ona nie służy.


M.Ś.: I ostatnie pytanie. W wywiadzie dla BL cytowałeś Zadurę, mówiącego, że „debiutuje się wtedy, kiedy się wie, jak się skończy. Debiutowałeś. Jak to się skończy?


D.M.: Mam nadzieję, ze dobrze (śmiech). Chodziło mi o to, żeby debiutować jako świadomy autor, wiedzący co chce robić w literaturze, jak ją dalej eksplorować. Gdybym wydał książkę trzy lata temu, to byłby straszny błąd, którego bym się teraz wstydził. Tymczasem mam pomysły na kolejne cztery – pięć książek. Muszę tylko znowu zbić tę szybkę, bo jak tego nie zrobię, to nigdy niczego już nie napiszę.

Przed rozluźnieniem pięści - Matecznik, Małgorzata Lebda

pierwsze dni wiosny: lektura
porządkowanie papierów przeglądanie lekarskich adnotacji
jakby miało się nadzieję na odwrót pośród aktów własności
papierów z gminy ostatnich numerów „pszczelarstwa”
książka

pachnie klubowymi obserwuję na papierze wstydliwe ślady
ojcowskiej lektury na mszy proboszcz cytuje z niej fragment
wiersza który ma świadczyć o miłości czuję wstyd
bowiem nie świadczy

podczas podniesienia rozluźniam pięści uspokaja mnie
dopiero myśl o ulubionym scyzoryku ojca
który włożyłam do trumny
na chwilę przed

To była – jak się okazało – dosyć naiwna nadzieja, że traumę można przepracować jedną książką. Bo czy da się tego dokonać w ogóle? - tak mówiła Małgorzata Lebda – autorka Matecznika w wywiadzie przeprowadzonym dla Fragile. Więc (nie zaczynaj od "więc"!) – jak to jest –  czy już się udało z tą traumą? Można powiedzieć – niby tak – widać pracę, widać temat relacji rozłożony na 31 wierszy. To naprawdę dużo. Nie tym podobno należy się martwić, czytając poezję, ale kusi, więc (więc!) – jeszcze raz – gdzie widać tę pracę? Może w niewyraźnej twarzy ojca i chłodach, surowościach miejsc, w których twarz przebywa, w jego spojrzeniach na córkę – córeczkę tatusia, do której – być może – nie mówiło się głośno kocham? Wspomniane elementy ożywiają to, co było, albo to, czego brakowało. Trudne – niejeden nie chciałby ich przywracać, prawda?

W pewnym momencie oswajania traumy jest tak, że dużo się milczy – wydarzenia, osoby, smaki, zapachy, miejsca przerażają, ale nie da się jeszcze o nich opowiadać. Cały czas wydaje Ci się, że tamto zdarzenie, osoba, rzecz jest stale teraz, stale obok Ciebie. Najcudowniejszym efektem pracy jest odzyskanie zdolności opowiadania historii – zrekonstruowanie wydarzeń i nabranie do nich pewnego dystansu, wytłumaczenie ich sobie, włączenie do życia w postaci bardziej uporządkowanych, niż nieuporządkowanych wspomnień. To się udało! Łączy się, jak najbardziej – z amokiem pisania, rozpamiętywania, o którym wspominała Lebda. Skutkuje szybkim powrotem dawnej historii, dzięki wcześniejszemu stopniowemu wprowadzaniu się w pisanie o niej, pisanie nią  – dzięki pozwoleniu sobie na odzyskanie zdolności mówienia. Wiadomo – nie musi to oznaczać pełnego ozdrowienia, ale dużo, bardzo dużo zmienia, układa – niezwykle pomaga.

Koniec przypuszczeń. Wracamy do wiersza. Dlaczego wybrałam ten? Najbardziej dotyka, skrobie, boli – ojciec, o którym była cała książka, umiera. Tak po prostu (bo w Mateczniku – chociaż odpamiętany – jest niewątpliwie żywy - mówił nawet do nas!). Wspomnienia ML się kończą – zamykają się wraz z wiekiem trumny. Warto pamiętać –  ona zamyka się już po raz drugi. Przed tym jednak, Córka opowiada o trudnej, ale kształtującej ją mocno relacji. Pozwala jej odejść dopiero w przetworzonej formie. Przed wspomnianym odejściem, Autorka daje sobie prawo do pewnego gestu – zwraca ojcu ulubiony scyzoryk, którym uczył ją pracować we krwi. Nauka się powiodła. Już może rozluźnić pięści.

Krótko o krótkich wierszach

Lajkuję, jak wielu innych, statusy Julii Szychowiak. Są, moim zdaniem, znakomite. Zastanowiłbym się jednak dwa razy, zanim powiedziałbym to samo o jej wierszach. Kilka miesięcy temu podczas dyskusji o Intrze doszło między nami dykutantami do swego rodzaju sprzeczki, która dotyczyła właśnie tej najprostszej deklaracji: czy te wiersze są dobre. I to jest chyba dobra okazja, żeby uznać, że takie kryterium – stosowane do poezji szczególnie – jest kryterium wybitnie nietrafionym.

Relatywnie łatwo ocenia się wiersze długie i dłuższe. To znaczy mające kilkanaście plus wersów. Można się doczepić do rymów, rytmu, pointy, sytuacji lirycznej, metafor, środków stylistycznych – że to banalne, że tu nierówno, że ogólnie o co tu chodzi – albo przeciwnie, docenić melodię, prozodię, dobór figur. Gorzej się to sprawdza w przypadku takich wierszy, które zanim się dobrze zaczną, już się kończą. Takie liryczne migawki. Liryczne? A może refleksyjne (tfu)? Albo satyryczne – wtedy mamy klasyczne aforyzmy w stylu Stanisława Jerzego Leca. I tego wszystkiego jest trochę u Julii Szychowiak. Weźmy takie coś:

Zwracam honor
Boga
i Ojczyznę.

Nie bardzo wiem, czy jest tu coś do komentowania. Poza tym, że ta deklaracja gra z wierszem, który pojawia się wcześniej w Intrze:

Gdy byłam mała wyobrażałam sobie,
że zwracać honor
to znaczy rzygać honorem.

Nie pomyliłam się.

I super. Figur stylistycznych tu tyle, co kot napłakał: co najwyżej zabawienie się utartym powiedzeniem, frazeologizmem czy innym oczywistym fragmentem językowej codzienności. Ta prostota (oczywiście, można powiedzieć, że pozorna i kopać głębiej, czego ja robić nie będę, choć polecam i zachęcam) łączy statusy z fejsa z wierszami: i tu i tu autorka łapie jakiś detal z rzeczywistości, wykrzywia go, nadaje mu jakiś sens poprzez zwykłe zwrócenie nań uwagi, i przekuwa go nie tyle w rozbudowaną refleksję nad egzystencją, co raczej w kąśliwy komentarz, na który już nie bardzo da się odpowiedzieć. A jeśli się próbuje, to nie ma co liczyć na lajki.

Parę słów więcej o wierszu z Intro, który rozbraja mnie najbardziej, być może dlatego, że jest mniej facebookowy od innych:

Myślę, że poradzilibyśmy sobie
z tą grupą spoconych, ogromnych mężczyzn.

Gdybyśmy bili ludzi,
gdybyśmy byli ludźmi.


No, tu się dzieje sporo. Po pierwsze: jacy „my”? Kobiety, faceci, a może to nie ma znaczenia? Kto jest, a kto nie jest ludźmi? Z której barykady płynie przekaz? Raczej nie czytam tego wiersza jako feministycznego manifestu, w stylu „my, kobiety, według maskulinistycznego dyskursu nie jesteśmy w pełni ludźmi, dlatego nie możemy sobie poradzić z używającymi siły facetami”. Ale nie trafia do mnie też odebranie go w zupełnym oderwaniu od jakiegoś rodzaju konfliktu płci. To szczególny rodzaj pułapki, który zastawia poezja Julii Szychowiak: podchodzisz do niej od strony beki (oczywiście w stosownej ilościach, w końcu to poezja, no nie?), statusów o ojcu, a tu masz babo placek. Mnie takie wiersze trochę rozkładają na łopatki, więc próbuję się z nimi zmierzyć z pewnym przymrużeniem oka. Bo może to też rodzaj satyry? Prawo Poego, w skrócie, głosi, że bez wiedzy o zamiarach autora – lub autorki – możemy nie odróżnić sarkazmu od ekstremizmu. Cóż, Poe, poe… poezja? Bez wiedzy autora, tu – autorki, nie odróżnimy szydery od poważnego wiersza?

Elea. O tomie Macieja Woźniaka


 Białe szwy
wyrzeczone z rzeczy, wyżęte z obrazu
wysupłane oddechom zza pazuch 
wyprute z żytego grubymi nićmi
wyjawione ze śnijmy, wystające z idźmy 
wymijające krótkimi światłami
wytyczne apofatycznego ani ani 
wywodzące w bezmożne lądy
wycelowane w poniekądy i sponiekądy 
wydarte ze zmyślonego brulionu
wygwieżdżone zamiast neonów 
wystrzelone z cięciw rozpiętych na pudle
wyście dla myśmy jedyne cugle

Elea – to chyba miasto? Google twierdzi, że tak, że są stamtąd filozofowie (Parmenides i Zenon, Zenon z Elei, z Elei Zenon, a z Zenona chyba swobodny ton tego słowa, znajomość z nim zawarta, bo przecież było gdzieś w głowie i wystarczyło się zastanowić, a nie musiałbym go googlać). Podręcznik do filozofii z półki zdjęty, prosty, licealny, niewiele mówi: eleaci zaprzeczali istnieniu ruchu, negowali istnienie niebytu. Istnieje tylko byt. Smutny to świat, pomyślałem, w którym nie ma żadnej nadziei na niebyt. 

Elea  - czemu z niej uciekać? Czym właściwie jest ta woźniakowska Elea? Czy to jest Elea-Velia-Ascenia, była grecka kolonia, a dzisiaj zadupie gdzieś we Włoszech, czy to jakiś symbol, czy pojęcie, czy ptak to, czy nosorożec właściwie? Poeta nie bardzo udziela odpowiedzi na to pytanie, brakuje Elei w tomie o ucieczce z Elei; ale to w gruncie rzeczy nic dziwnego, przecież uciekając z Elei zostawiamy Eleę za sobą i nie ma jej już więcej, więc po co w tomie Elea? 

Elea, która z pewnością ma fundamenty filozoficzne, która osnuta jest delikatną żyłką teorii. Zbyt często w tomie pojawiają się pojęcia abstrakcyjne, nie mające nic wspólnego z codziennością, chociaż angażowane  – co ciekawe – właśnie w sytuacjach codziennych. Z tego kontrastu chyba bierze się obecna w tej książce atmosfera melancholii, nostalgii, ale nostalgii mglistej, niepewnej tęsknoty za czymś, czego nie ma – za niebytem.
Mandala dla E.
Noc, uchylona ziemia, która chętnie wpuszcza,
jej słone minerały świecą jak okna w motelu.
Siedzisz smutna na schodkach, jaśmin, zawzięty Orfeusz,
nawet na ciebie nie spojrzy i ma tylko usta.
Elea – miejsce, w którym nie ma niebytu, nadziei na niebyt, nie ma ruchu, nadziei na ruch. Wszystko stoi. Zapewne dlatego Woźniak chce z niej uciec i napisał o tym wiersze. Nic tu nie jest takie, jakie się wydaje, wszystko jest ciągłym poszukiwaniem, które jest staniem w miejscu w obrębie nieruchomego wszechświata, tylko po to, aby nie odnaleźć niczego poza tym, co jest. Egzystencjalna Odyseja. Pełna zwykłych wydarzeń o znaczeniu kosmicznym – a raczej mikrokosmicznym, bo przecież mikrokosmos w tym świecie jest makrokosmosem – skoro jest tylko byt, to mrówka staje się tak samo ważna jak gwiazda, łza tak samo jak wojna. Wszystko istnieje w dwójnasób i tym samym boli w dwójnasób. 

Elea, z drugiej strony, jest przecież piękna. Obrazowanie, metaforyka Woźniaka wkrada się boczną ścieżką na wyżyny błyskotliwości. „Nie dzban jest pełen nocy, ale noc jest dzbanem” – przedmioty i pojęcia wymieniają się tutaj nieustannie znaczeniami, tworząc – paradoksalnie – efekt ruchu. Metafory ocierają się ciężko o treść, chrzęszcząc tą nieprzystawalnością. Ale w końcu – „mówić to grać menuet ze zgrzytania zasuw”. 

Elea to przestrzeń, którą Woźniak skonstruował dla czytelnika, aby ukazać swoją własną, wewnętrzną bezsilność i apatię, świadczące o wielkiej wrażliwości, ale też przestrzeń, w którą wkracza sam czytelnik w czasie lektury. Niezależnie od swoich zapatrywań na świat i jego istotę, w trakcie lektury tego tomu na chwilę wkracza się do miejsca, w którym mrówka znaczy tyle, co gwiazda. 

Taran na Miłosza



wiersz dla andrzeja franaszka

gdybym mówił językami laptopów i smartfonów,
a człowieczeństwa klasycystów bym nie znał,
byłbym jak #hasztag brzęczący, error 404.
gdybym nawet login do ludzkich umysłów znał,
a przez gąszcz linków, m@łp i ciasteczek
nie przedarł się, byłbym jak hasło
do pustych serc brzmiący: łza01.
poezja wzruszająca jest
dla ludzkich umysłów i serc,
poezja pocieszeniem jest
dla ludzkiego smutku i łez,
poezja wytchnieniem jest
gdy na ludzi pada deszcz.
poezja jest miłoszem,
gdy byłem miłoszem,
mówiłem jak miłosz,
czułem jak miłosz,
myślałem jak miłosz,
a kochałem jak miłość.

login: miłość
hasło: łza01

Jak sądzę, właśnie przeczytaliście jeden z najlepszych wierszy napisanych w ciągu ostatnich lat – a że wierszy napisanych w ciągu ostatnich lat trochę było, doprecyzuję: wierszy o wierszach napisanych w ciągu ostatnich lat.

Żeby nie było zbyt enigmatycznie, zacznijmy od podstaw. Andrzej Franaszek to krytyk literacki, literaturoznawca, autor potężnej biografii Czesława Miłosza wydanej parę lat temu razem z równie potężnymi Wierszami wszystkimi (1408 stron, wierszy trochę mniej, ale nie łudźcie się, to nie jest rzecz na dwa wieczory). Andrzej Franaszek ma więc sporo do powiedzenia na temat poezji, natomiast wiersz Macieja Taranka jest odpowiedzią na jeden z takich komentarzy, który ukazał się w „Gazecie Wyborczej” dwa lata temu, zatytułowany po prostu: Dlaczego nikt nie lubi nowej poezji?

Nie chciałbym specjalnie zagłębiać się w wywód Franaszka, natomiast jest coś na rzeczy: po śmierci kanonicznych: Miłosza, Herberta, Szymborskiej, została nam dość zróżnicowana ekipa, w której trudno wskazać (o ile jest w ogóle sens to robić) nowego herbertoida, godnego następcę intelektualnej poezji Miłosza czy nawet relatywnie frywolną i chociaż częściowo przystępną nową Szymborską.

Ogólnie rzecz biorąc, nowa poezja nie jest Miłoszem.

I to gryzie wielu krytyków i literaturoznawców, a to z kolei gryzie Taranka. I nie tylko jego – zaręczam słowem, trzy lata polonistyki robią swoje, ale Miłosza nie trzymam przy łóżku (jakkolwiek 1408 stron obciąża moją półkę razem z biografią autorstwa Franaszka). Bliżej już byłoby do mojego łóżka Szymborskiej (brzmi to coraz gorzej), na szczęście Herberta raczej też do łóżka nie zapraszam (już kończę). Nie z tego względu, że uważam twórczość tej poetyckiej trójcy za bezwartościową, przeciwnie. To po prostu rejestr, który z różnych powodów będzie mnie zawsze fascynował jako polonistę, ale raczej nie jako wolnego czytelnika.

Taranek robi więc rzecz bardzo dobrą, bo uderza nie tyle w Miłosza, co przeczytanie Miłosza i czytanie Miłoszem: miłoszowanie, przemiłoszowanie, zamiłoszowanie poezji, patrzenia na poezję, czytania poezji. Robi to, grając na klasyce; trawestuje Hymn o miłości św. Pawła, wchodzi z ironiczną liryką roli w buty krytyka-miłoszologa akcentując niechęć do jakichkolwiek wartościowań opartych o ideowe – a może ideologiczne – założenie, że z klasyką, lub szerzej, PRAWDZIWĄ poezją, się nie dyskutuje.

To zresztą zarzut, który postawił też młodemu pokoleniu poetów Julian Kornhauser, wyrzucając poezji lat 90. bezideowość; na co trzech Marcinów: Sendecki, Baran i Świetlicki, odpowiedziało krótko i rzeczowo:

Napisalibyśmy wiersze
pełne niezłych idei
lub jakichkolwiek.
Ale, drogi Julianie,
żadna nie stoi za oknem.
Tak, za oknem ni chuja idei

U Taranka nie jest aż tak źle, ale zostawiam Was z tym podstawowym, wspólnym dla obu tekstów problemem: jak rozsadzać klasykę? Jak rozmontowywać szkolny kanon, w którym bryluje Mickiewicz, Słowacki, Herbert i Miłosz, a nie bryluje i długo brylować nie będzie Świetlicki, Podsiadło, Sendecki i cała reszta? Resztę jest nawet trudno wymienić bez popadania w potężną wyliczankę, ale o tej właśnie reszcie będziemy pisać szczególnie dużo. Bo jest o czym. Bo samo czytanie poezji ma być zupełnie inne niż to, z którego nabija się Taranek:

poezja wzruszająca jest
dla ludzkich umysłów i serc,
poezja pocieszeniem jest
dla ludzkiego smutku i łez
poezja wytchnieniem jest
gdy na ludzi pada deszcz.

Nieznośny patos klasycystycznego czytania prowadzi do trzech możliwych dróg.


1.   Zostania polonistą zafascynowanym Miłoszem, Herbertem i z obrzydzeniem patrzącym na albumy Świetlików.

2.   Zostania antypolonistą, który poezję zastępuje w najlepszym wypadku naklejkami na lodówkę z cytatami z księdza Twardowskiego.

3.   Czytania tak, jak powinno się czytać: żywego. Nie miłoszowego, nie herbertowskiego, nie odgórnie skazującego wszystko, co napisane przez poetów urodzonych po 1960 czy 1970 za bezwartościowy szmelc.

I dwie uwagi na koniec: Franaszek wcale nie mówi, że to, co po 60. czy 70. to szmelc (inna rzecz, że gdyby mówił to wprost, nie byłby w tym osamotniony). To raz. A dwa: Miłosza też przydałoby się tak czytać, i da się go tak czytać. I może za jakiś czas spróbuję takiego Miłosza pokazać.

I pamiętajcie: łza01. Przyda się.

Onewierszstand: Konrad Góra - Wojna (pieśń lisów)



Jestem twoim gorszym bokiem, jaskrawym przeoczeniem
W obronie, to ja zostawiam ślady
Tak blisko kryjówki, które ty zacierasz do wody w pęcherzach.

W jamach tego lasu zbiera się tylko pył i ziarna sosen.
Grzyby znaczą groby. Susza: most
Legł na dnie, byłym dnie, sarny szczekają głośniej.

A najgłośniej lisy. Nie ma zła w niewidzeniu barw.
Ogród i dom, miraże.
Nie mordowałyśmy od końca karmienia.







Co to w ogóle jest za tytuł?

Normalne tytuły daje Dehnel na przykład (Vilanella czterdziestosześciolatki wpuszczającej licealistę do pokoju hotelowego), albo nie wiem, Podgórnik (Odmowa stypendialna), wszystko jest jasne, sytuacja liryczna określona od samego początku, a jak się nie wie jaki dać tytuł, to się daje te słynne trzy gwiazdki zmuszające czytelnika do wymyślenia sobie tytułu, wiadomo, a tu nagle: Wojna (pieśń lisów) i nawet zwierzęcy magnetyzm brzmienia tych trzech słów, trzaskająca w nawiasach migawka tajemnicy nie zmienia faktu, że nie wiadomo, co to ma, kurwa, znaczyć.

To wrażenie, pojawiające się w krótkiej, ale zawsze treściwej przerwie między tytułem a wierszem, zwyczajowo wstawianej tam przez edytorów, okazuje się, rzecz jasna, mylne. Rzecz jasna, bo tytuł, o którym mowa, okazuje się tak potwornie konkretny, że równie dobrze ktoś mógłby szpilkę wbijać pod powiekę – i to byłoby tak samo konkretne.

Mamy tu do czynienia z wierszem, który w klasyczny sposób rozgrywa się na dwóch płaszczyznach: realnej (wojna) i idei (pieśń lisów), lub na odwrót: idei (wojna) i realnej (pieśń lisów). Z której strony nie ugryźć, jest smacznie, bo właśnie brutalne zestawienie czegoś do bólu ludzkiego, cywilizowanego, czym jest wojna i czegoś zwierzęcego, podstawowego, czym jest pożycie lisów, jak to się mówi, robi ten wiersz, stanowiąc istotę tytułu i treści. Warto zresztą dodać, że z dokładnie tego samego zabiegu, tylko w dużo prymitywniejszej formie korzysta Kaczmarski w słynnych Obławach.


Świetny jest ten wiersz na poziomie symbolu. Mały lis, który najprawdopodobniej jest podmiotem, odzywa się do matki – doświadczonej lisicy, która wie, na czym polega ciężkie życie w lesie - trochę jak rekrut do oficera. Oficer-lisica jest tutaj istotą uświadomioną, doświadczoną, zacierającą ślady do wody w pęcherzach. Lisek-szeregowiec – odwrotnie – bytem całkowicie nieświadomym tego, w czym bierze udział.

Nie ma zła w niewidzeniu barw. Przenikliwie, trochę zaskakująco zestawia się tutaj biologiczną cechę lisa, jakim jest oko niewrażliwe na kolory, z ideową nieświadomością prostego człowieka, którego w wojnę wtrącono, tak jak małe lisy wrzuca się po heideggerowsku w leśną rzeczywistość. Prosty człowiek, żołnierz, nie wie o co jest wojna, po co jest wojna, do czego służy wojna, w imię czego jest wojna, tak jak lis nie rozumie istoty suszy, rozwalonego mostu ani mordowania.

O wojnie pisano wiele razy w wielu miejscach. Ale ilu poetów pochyla się w tym pisaniu nad dehumanizacją ludzi, która postępuje bez udziału samych dehumanizowanych? Odpowiem: niewielu. Dlatego właśnie Góra, ze swoją lewicową skądinąd wrażliwością (przypominam, że wiersz pochodzi z tomu o znamiennym tytule Requiem dla Saddama Husajna), jest jednym z najbardziej cenionych przeze mnie poetów współczesnych.