Najtrudniej jest tylko patrzeć. O "W" Marcina Sendeckiego

Zacznę od wiersza 39.

Wszystko inaczej,
chociaż trochę tak samo.

Teraz tylko tę mądrość oprawić.

I tu też mam problem. Bo W nie sposób ugryźć (zarówno epistemologicznie, jak i krytycznie) tak, jak zwykle gryzie się wiersze: gryzące, zmuszające do napisania o nich, do zajęcia pozycji. Tymczasem W jest książką-poematem dalece mniej gryzącym, niż choćby irytująco hermetyczne Lamety (do dziś czuję uraz do tej książki, bo czekałem na nią po Przedmiarze robót, który bardzo mi się podobał). Sendecki wpuszcza czytelnika do książki pełnej światła i niepewnych słów - dobieranych ostrożnie i precyzyjnie, i nie ma w tej poezji punktów zaczepienia czytelnika: to w gruncie rzeczy dość rzadko spotykane we współczesnej poezji wyznanie niewiary w słowo. Oczywiście nie samym Sendeckim poezja stoi i wątpliwość dotyczącą natury rozumienia z 1. wiersza oddalam, natomiast zawarte w tym otwierającym liryku polecenie popatrzcie (i powtórzone w 47., już z negatywną refleksją:

Nic nie widać.


Popatrzcie.


) sugeruje, że być może poeta postuluje nową formę obcowania z tekstem: powierzchowną, nieufną, poglądową. To dość paradoksalne, bo przy takim ujęciu książka powinna nazywać się O albo Na, zgodnie z regułą miejscownika dotyczącą tematu rozmowy lub powierzchni. Tymczasem jest W, które, rzecz jasna, ma się odnosić do wielu rozwinięć: W jak Warszawa, W jak Wiersz. Ale sugerujące też zagłębienie, którego ja tutaj nie wyczuwam: jeśli była jakaś forma zejścia głębiej, to była, ale nie jest. Wszystko inaczej, chociaż trochę tak samo.

Porzucam też flaneurowską interpretację z serii "poeta chodzi po mieście i przekuwa to, co widzi, w wiersz". Rzecz w tym, że nie przekuwa. W sprawia wrażenie rusztowania: jeszcze o nim napiszę z wiersza 28, (jeszcze o tym napiszę?) z 31.; wiersz 44:

To jest ważne, a tamto nieważne.
To nieważne, bo zdarzyło się mnie.

To, że tekst jest nieustannie w trakcie tworzenia, i że nie istnieje coś takiego jak ukończony tekst (wiersz, post, powieść, encyklopedia), to jasne: zawsze zapisując tekst, przygotowując do wysłania, sprawdzając literówki, zakłada się, że na pewnym etapie trzeba odpuścić. W jest zapisem tego stanu (co, paradoksalnie, może oznaczać, że książka jest na poziomie koncepcyjnym bardziej ukończona niż sama koncepcja): momentu kryzysowego pęknięcia, które nie daje się wypełnić słowem. Bardzo chcę wierzyć, w to, co teraz napiszę: literatura się nie wyczerpuje. Być może powinienem dołożyć to jakiś przymiotnik wartościujący, a może nie: nie uważam przecież W za książkę złą. Chcę widzieć w niej to, czego nie widać - a to już zarzut do mnie.

Wpis powstał dzięki uprzejmości Fundacji Wisławy Szymborskiej, która dostarczyła książkę do recenzji.

Nie klaszczę zbyt często. O "Literach" Tomasza Różyckiego.


Znalezione obrazy dla zapytania różycki litery
Mówią mi: A, A, A, A. Moim zadaniem jest klasnąć, gdy litera się zmieni. Taki test. Wszystko mam sprawne, lecz nie klaszczę zbyt często. Brawa są rzadkie. Jeśli litery zmieniałyby się co krótszy odstęp czasu, uderzenia ręką o rękę powtarzałyby się  - już nie ważne, ile razy - ale (podkreślam) częściej, nie powodując nieznośnej nudy.

Nie odmawiam "Literom" osadzenia w bieżącej ważnej tematyce, nie odmawiam warsztatu poecie, choć mam wrażenie, że w tym tomie, który stara się być śpiewny, płynny, zgrabnie frazujący, coś nie zagrało. Ktoś podaje ci czterolistną koniczynkę (na przykład Kapituła), ty się przyglądasz wnikliwie i co się okazuje? Okazuje się, że trzeci listek rozerwał się na dwa, ktoś mu się dostatecznie nie przyjrzał (zbytnie zaufanie temu, co widać na pierwszy rzut oka?). Więc zawód trochę. 

Rytmiczna śpiewna klarowność rozbijana jest przez twarde frazy, które ją zaburzają. Może to celowe - mi przeszkadza jednak w odpowiednim zanurzeniu w tekście. Bo jeśli płynność, opływowość, to lepiej cała. Mielizny tu nie pasują - brzmią jak usypywane sztucznie lub, zwyczajnie, niezbyt fortunnie dobrane. Co to za zabieg, który się ciągnie przez 99 wierszy? Może to zabieg na temat stylu, który ktoś polubi? Niekoniecznie musi się przecież lubić filmy z wartką akcją. Można doceniać powolne kadry zupełnie tak, jak podróż po oceanie ogromnym parowym statkiem (a na nim kołysze i kołysze, kołysze i kołysze - czy do znudzenia?). Nie przeczę, że podczas podobnej podróży może przydarzyć się kilka widoków, które chciałoby się mieć na zdjęciu, które uważnie się przybliża telefonicznym, czułym zoomem, o ile da się robić cokolwiek - ta choroba morska! Może to jest po prostu uparty ciąg liter wysyłany 99 razy aż się pojawi reakcja (jakakolwiek!), aż ktoś po drugiej stronie choć trochę się poruszy, aż zwróci uwagę, aż odpisze li jedną literą, aż coś odchrząknie, odpowie, że jeszcze po tej drugiej stronie jest, choć mogłoby się wydawać, że go nigdy nie było lub już długo, długo nie ma. Pytania się mnożą. Dlaczego ciągle ten zabieg? Co ma spowodować? Nie wiem. Wysnułam kilka przypuszczeń. Wyłączam się, wyciszam. Zamykam książkę. Zostawiam trochę liter.

Wpis powstał dzięki uprzejmości Fundacji Wisławy Szymborskiej, która dostarczyła książkę do recenzji.

Początek końca. O "Nie dam ci siebie w żadnej postaci" Tkaczyszyna-Dyckiego

XXVIII. Przyjazd z Pozezdrza 
ciotka która była kurierką z UPA
z niczym się nie zdradziła
nikogo nie wydała kiedy ją uwięziono

i wzięto na przesłuchanie 
babcia pokazywała mi tę piwniczkę
w Lisich Jamach z której ciotka wyszła
ślepa na jedno oko bo tak ją załatwili
kuzyni z akowskiej samoobrony 
i to ona w 1978 roku (przyjechawszy
do nas z Pozezdrza) zażąda
żebym rozmawiał z nią po ukraińsku
ale ja także dokonałem wyboru

Nikogo już nie zdziwi, że nowy, nominowany do Nagrody im. Szymborskiej tom Tkaczyszyna-Dyckiego gra na tych samych instrumentach, co wszystkie inne tomy Tkaczyszyna-Dyckiego: na melancholii, na tożsamości, na Wólce Krowickiej, matce-schizofreniczce, problemach z ukraińskimi korzeniami, na Norwidzie, co to był kochanką i kochankiem. Nie jest też niczym nowym teoria, że Dycki w istocie nie pisze tomów poetyckich, ale jeden wielki, długi poemat, zaczynający się w roku 1990 w Neni i innych wierszach (a sądząc po datach, umieszczanych czasem pod utworami, jeszcze wcześniej) i kończący się… no właśnie? Kiedy?

Nie wiadomo. Wiadomo, że kiedyś skończy; choćby przenosząc się do lepszego świata, poeta kiedyś musi skończyć (wybrzmiewa w moich słowach ton obsesyjny, wiem). I tutaj upatruję wyjątkowości Nie dam ci siebie w żadnej postaci: moim zdaniem, ta książka jest początkiem końca.

Tembr poetycki Dyckiego dochodzi do natężenia, w którym staje się nie tylko wstrząsający i wyjątkowy, ale wręcz miażdżący. Niszczycielski. Znów można powiedzieć, że nihil novi, że w Kochance Norwida, w Piosence o zależnościach i uzależnieniach też były teksty mocne, uderzające prosto między oczy – ale nie aż tak, nie w takim stężeniu. Schizofrenia, katastrofalna melancholia, cierpienie przekraczające dzisiejsze skale o wiele stopni, wszystko to eskaluje w wierszach Tkaczyszyna coraz bardziej, ujmowane czasem wprost, czasem metaforyzowane poprzez makabryczne doświadczenia z Ukrainy.

Jeśli miałbym szukać kompozycyjnych analogii, moim zdaniem jest to ten moment w poemacie, w którym Dante przekracza bramę piekła, Wacław odnajduje martwą Marię. Wskazuje na to też statystyczny rozkład tematyki: Dycki coraz ciaśniejsze kręgi zatacza wokół największego tematu swojej poezji, z każdej strony usiłując dotrzeć do jakiegoś niepojętego sedna; mówię oczywiście o języku. Języku, który dla nas – szeroko rozumianych ludzi młodych, wychowanych w spokojnej Europie – jest zabawą i medium, a dla Dyckiego staje się śmiertelnie poważną sprawą, do przesady poruszającym wyborem, którego dokonał w obliczu torturowanej, jednookiej ciotki.

XLIII. Piosenka o czystej postaci wiersza 
z antykwariatu przyniosłem
dwie książki poetyckie
więc wszystko już było wiersze
starzeją się wraz z nami 
choć upierałem się w Wólce
Krowickiej że pozostają
wiecznie młode i zawsze na swoim
wszystko już zaczerniliśmy 
i powiedzieliśmy sobie co najmniej
w chujnasób (dlatego nie udzielam
wywiadów) może ten oto tekst
przyśni się komu innemu i przetrwa 
w pierwszej czystej postaci
i nikt na tym nie straci

Wpis powstał dzięki uprzejmości Fundacji Wisławy Szymborskiej, która dostarczyła książkę do recenzji.

Nic, czyli zastępcze rozważanie o czwartej nad ranem. Grzebalski.

Pierwszy raz o wierszu w nocy, albo tak rano, że nie wiadomo, jak to rano nazwać. Ranne rano?

Są takie ranki (ranne). Mieszkanie marzło (otwarte nazbyt na oścież). Wchodzę. Dmucham. Siedzimy – kurtka (czerwona) i koc (krata). Za(k)ratowani, zak(r)atowani. Otwieram, chybił trafił, i nic. Nic. Niedomiar. Grzebalski. Książka z pułki, potrzeba wiersza, trzeba się schować. Kupiłam zeszłorocznie, na Śląsku. Tam też pewnie nic – najpewniej noc, no(c).


Nic

Chodziło o miłość.
O miłość. Języki deszczu,
kiedy miłość. Słupy
dymu, kiedy miłość.
Sen jak mury, kiedy miłość.

Chodziło o miłość.
O miłość. Stopy o podłogę,
kiedy miłość. Ciało
w ciało, kiedy miłość.
Gzyms radości, kiedy miłość.

I nic. Dym w gardle.
Języki deszczu o asfalt.
Wiatr w usta, śnieg:tarcza
ciemności. Chodziło
O miłość. O miłość.

Jeśli nie chodzi miłość, chodzi o pieniądze, o jedzenie, uwagę, nutkę zemsty (więc znowu jakąś miłość). Jeśli jednak o nią, tak naprawdę – to już nie chodzi. Albo rzadko chodzi. Raczej biega. Szaleje,  prędko się toczy (z góry z radości albo inaczej – do pojemnych czarnych, ocznie mokrych dziur idealnie mieszczących smutnych ludzi w ilości jeden na dziurę i nigdy nie znajdziesz).

Emocjonuje niezależnie od treści – pusta czy pełna. Jeśli pełna, napełnia. Jeśli pusta, zapuszcza; puszcza usta – kąciki kleją się do brody – nie odkleisz. Zmienia, rozmienia na cząstki czas – wtyka do snów słodkie/słone słowa i słone/słodkie twarze. Waży uważność, mnie pamięć, składa w samoloty i jeśli nie wyjdzie, zostaje na długi czas: przypomina miną – nic się nie wydarzyło, nie chodziło  o miłość, albo – kradnąc prawie ostatni wers:

ciemności. Chodziło
o miłość.