Poeci [beep] generation/święta święta i po świętach,

a po świętach przychodzi z reguły czas na ogarnięcie jak spędzić ten jeden wyjątkowy dzień, jeden na 365 z wariacją 366, którego wyjątkowość definiuje przede wszystkim final countdown, rury wypełnione prochem i hektolitry Coвeтcкoe Игpиcтoe. A "poeci [beep] generation ślą sygnał, kurwa mać, alfabetem Morse'a".

Tomasz Bąk, [beep] generation, problem pierwszy i drugi: najlepsze wiersze są za długie, żeby je cytować w całości, i są przesycone bluzgiem najwyższej próby. Bluzgiem potrzebnym, ale też niekoniecznie cytowalnym, jeśli dalej nasz blog ma być czytany przez ludzi wrażliwych; tych, którzy wychodzili po pierwszym, trzecim albo trzydziestym wersie litanii do człowieka-pizdy podczas recytacji Bąka na Stacji Literatura.

Tytuł. [beep]: jednocześnie oczywiste, brzmieniowe i, w pewnej mierze, ideowe odniesienie do Beat Generation, dźwięk sygnału telefonu i wypikanie przekleństwa rzuconego w niewłaściwym miejscu. Książka poetycka nie jest może dobranocką, ale ten rodzaj symbolicznej autocenzury, za którą podąża Bąk w tytułowym [beep] generation, sugeruje, że być może wciąż tak jest, że bastion Poezji (pojmowalnej, powszechnej, obowiązującej, kanonicznej) wciąż opiera się temu, co powinno być jej istotą. I tak:

[Can I scream?].

Być może szukasz czegoś,
co ukoi twe uszy.
Poeci [beep] generation ślą
sygnał, kurwa mać, alfabetem Morse'a.

Być może szukasz czegoś,
co da odpocząć oczom.
Poeci [beep] generation wlepiają
sygnał, kurwa mać, alfabetem Braille'a.

Być może szukasz czegoś,
co uspokoi nozdrza.
Poeci [beep] generation pakują
sygnał, kurwa mać, w puszki z gazem pieprzowym.

Być może szukasz czegoś,
co ujmie cię smakiem.
Poeci [beep] generation kreślą
sygnał, kurwa mać, sambalem na kanapce.

Być może szukasz czegoś,
co dotknie cię do żywego.
Poeci [beep] generation wydrapują
sygnał, kurwa mać, igłami do akupunktury
(...)

Tomasz Bąk, [beep] generation, problem trzeci i czwarty: rzeczywistość w której żyjemy, jest skonstruowana tragicznie, to wiemy wszyscy, a poetów kojących/ uspokajających/ ujmujących/ dotykających do żywego zastąpili poeci wkurwieni. Nie bawimy się w melodię, związujemy poetykę (vide Taranek), nie próbujemy przekrzyczeć ekonomicznego rozpierdolu, który serwujemy sobie codziennie - piszemy wiersze, w których rozdrapujemy ogarniętą powszechną degrengoladą rzeczywistość.

Pijacki, narkotyczny rytm poezji Bąka to oczywiście cytaty z Beatników, głównie Allena Ginsberga. Ale Bąk nie szuka, jak się zdaje, nici porozumienia z tamtym pokoleniem: raczej sięga głębiej, do trzewi idei niezgody, skąd wyciąga tę samą estetykę, ten sam ton. Bo raczej ton, niż krzyk, który sugeruje otwierający cytat "can I scream", a jeśli już, to krzyk w formie modlitwy, litanii: (prawie) ten sam, w którym wznosił swoje bluźniercze modły Ginsberg w Skowycie.

Prawie: [beep] generation jest w końcu książką niezwykle uporządkowaną. Intertekstualną, zgoda, sięgającą do estetyk różnego rodzaju. Ale uporządkowaną w tym sensie, że nie ma tutaj miejsca na specjalne semantyczne rozbicia, przekształcenia i inne tego typu zabiegi. Bąk nadaje sygnał w rytm własnej muzyki, która miejscami łagodzi obyczaje, a miejscami rozpętuje rewolucję.

Kolędy można fałszować!

Jak już pewnie każdy zdążył zauważyć, zaczyna się powolutku czas okołoświąteczny. Sprzedawcy perfumują sklepy zapachem piernikowym, żeby koszyki na kółkach pękały w szwach. Słychać uroczą piosenkę o tym, że on dał jej swoje serce w ostatnie święta, ona mu je zwróciła i inne takie, albo – na przykład – siedzi się w łóżku i wygląda, jakby ci ktoś tarł twarzą o chodnik, a na tym chodniku leżało sobie dodatkowo confetti z trzywarstwowych chusteczek Velvet. Czuć święta, zimę, śnieg, cały nastrój. Niezwykłości.
Co jeszcze zrobić, żeby poczuć magię 24 – 26 grudnia? (cisza, więc podpowiem)
Można powysyłać całej liście kontaktów cudowne wierszyki świąteczne i noworoczne w stylu;

Święta, święta, święta – niech każdy pamięta.
Rodzina się zbiera, choinkę ubiera. Do wigilii spieszy,
Jezuska ucieszy. A Jezusek mały, przyniesie im chwały.
Niechaj Twoi bliscy zawsze będą obok, niechaj się odezwać będzie dziś do kogo!
Nowy Rok niech da Ci dużo słońca, blasku – 2017 w oparach oklasków!

Otrzymanie takiego wierszyka jest doświadczeniem traumatycznym. Nigdy nie wiem, co ze sobą zrobić, po przeczytaniu podobnego. Zdaję sobie sprawę z jak najlepszych chęci nadawcy, odpisuję grzecznie (kiedyś nawet zarymowałam swój w podobnie tandetny sposób, jak powyżej), ale przeżyć nie mogę i Was, do nieprzeżywania, zachęcam.

To jest jednak tekst czwartkowy, czyli tekst o starociach. Przejdę więc płynnie do nich.
Wiele z kolędowych staroci znacie na pamięć; nie ma co ich przytaczać. Jeśli jednak zależy Wam na tekstach, a najprawdopodobniej zależy, skoro jesteście na tej stronie, weźcie pod uwagę parę spraw.
Warto nie zniszczyć tekstu śpiewaniem. Nie chodzi o fałszowanie – śpiewać każdy może jak to, nomen omen, śpiewał znany człowiek.

Czego zatem nie robić? Dobrze nie dzielić wyrazów oddechem. Podzielony wyraz umiera, rozpływa się, rozlatuje. Treść wychodzi przez najbliższy otwór we framudze, a o treść, w tych kolędowych wierszach, nam przecież chodzi (żeby nie wychodziła!). Fajnie jest też się zastanowić, o czym się śpiewa i nie sylabizować za nadto.  

Weźmy sobie dwa przykłady (i mała legenda  – slash oznacza oddech)

MI–ZER–NA CIIII–CHA /STA–JEN–KA LIII–CHA/ PEŁ–NA NIE/–BIEEE-EEES-KIEJ CHWAA–AAA–ŁY
albo GDYYY ŚLI-CZNA PAAA–NNA SY-NA/KO – ŁY – SAAA– ŁAAA

Melodyjka ładna, cieszymy się, ale treści brak zupełnie. Może Wam być dziwnie, możecie uznać, że się czepiam i nie mam na święta większych problemów niż odpowiednie śpiewanie kolęd i odpisywanie na smsowe wierszyki. Jeśli jednak zwróci się uwagę na (jakąś, choćby kulturową) wagę tych tekstów i to, że ktoś się ich od nas uczy – na przykład mój mały brat i może Wasz chrześniak, chrześnica, siostra, dziecko, sprawa nabierze znaczenia. Nasz światek okołowierszowy, jak już pisałam kilkukrotnie, jest malutki jak nie wiem, więc choć w tej małej grupie starajmy się, żeby dobrze przekazywać teksty. To nie jest dużo roboty – zaśpiewać dobrze. Może być nawet nieczysto – w czyszczeniu nieczystości zawsze ktoś nam pomoże – śpiewaków jest przecież więcej niż amatorów wierszy.


Wesołych!


Z najnowszych doniesień literackich - Słomczyński, "Miliony rąk i jeszcze dwie"

Miliony rąk i jeszcze dwie 
moje, na klawiaturze, za to serce, owszem,
pojedynczo dyktuje, co trzeba – i dokąd

dosięga erzac: w marcu, rzecz najciemniejsza,
sześćdziesiątego ósmego, mój ojciec, wówczas
niespełna sześcioletni, zapisał w dzienniku:
OLEK MUSI WYJECHAĆ I JUŻ NIGDY NIE BĘDZIE MÓGŁ WRÓCIĆ. 
Z tego jeszcze nie dało się wywróżyć, że tata
Olka, Krzysztof Gruszczyński, umrze w Kopenhadze
w dziewięćdziesiątym drugim i będzie z nim kłopot,
taki jak z Mickiewiczem, kiedy jego biograf
odnalazł starowinkę z Nowogródka: był, był
taki Adaś Mickiewicz – wyjechał do Wilna
i słuch o nim zaginął
, albo trochę inny,
bo Gruszczyński czarował, poza tą rodzimą
Bandiera rossa, też rabbim Jehudą
z Toledo, jedną z wielu cudowności, które
nie jawią się bezczelnym historykom słowa,
z tak szeroką licencją na zapoznawanie,
jakby umieli poznać, co cenić, a co zło. 
Teraz Olek kręci film w Hollywoodzie,
a mój ojciec kręci głową, donuca
do monitora: wszystko nie tak, nie tak, nie to.

Efektowne otwarcie; tytuł łamany z pierwszym wersem, konieczny warunek ekonomii stylu, chociaż udawanej, bo przecież padają tutaj zdania jak drzewa cięte mechaniczną piłą. Osobisty wtręt, autora obecność w wierszu – zarysowana równie efektownie, co efekciarsko, sugestia nieznaczenia tej obecności, przerzucenie ciężaru na krewnego i ujęcie ustanawiające: kontekst historyczny, rzecz jasna mityczny, mistyczny, dla autora z przerzuconą odpowiedzialnością niezrozumiały, ale za to z obowiązkowym małym dzieckiem w tle. 

Anonimowa ofiara nazwana po nazwisku; ekstrapolacja za pośrednictwem kontekstu historycznego z pierwszej strofy, data dodana (słownie – długość wersu się zgadza), anegdota, przechodzona przez wszystkie sale krakowskiej polonistyki, równie enigmatyczna, co zabawna, dwa porządki składająca w jeden, ale natychmiast odejście od taktyki przytoczenia, szpadlem w ryj socjalistyczną pieśnią i żydowskim poetą (rozszerzenie kontekstu historycznego, och, Hiszpanio, nie jemu pierwszemu dajesz swoją egzotycznością i fascynującą gradacją moralnych szarości inspirację, porównaj Hemingway, Auden, bliżej: Libera, Broniewski), żeby efektownie rzucić czytelnikowi w twarz treścią. Treścią, która znaczy mało; ale na ratunek przychodzi pointa (mechanik poety zachwycony: zrozumiał).

A z tego wszystkiego wynika niewiele, tak strasznie niewiele. Tyle roboty, tyle chwytów, tyle intertekstualnych odwołań, a tu sartrowska mdłość do gardła podchodzi gwałtownym spiętrzeniem i już nawet ten cholerny korzeń, który widzę z okna, ta plątanina korzeni, które widzę z okna, ciekawsza się staje i nawet tych dwóch tysięcy znaków komentarza jest za dużo w tej artystycznej próżni.

Aby nie zostać gołosłownym -
widok z okna Rękawka 47
PS. W tym miejscu chciałbym serdecznie przeprosić Weronikę, która jeszcze nie wie, że upieprzyłem jej książkę pączkiem z toffi.
PS 2. Przyznaję oczywiście, że jest kilka dobrych wierszy w tym tomie, jednak ten jeden okazał się doskonały do opisania zjawiska symptomatycznego dla wszystkich trzech książek autora.

Ja tędy, my tam, czyli w końcu ktoś pisze o Szymborskiej

z konwersacji facebookowej
Ja: Piszę o Szymborskiej
Marcin: Coooo xD

Jakoś tak jest w środowisku czytających poezję, że raczej nie odpowiada się na pytanie o ulubionego autora/autorkę: Herbert. Albo Szymborska. Często się kombinuje, żeby nie wyjść na laika: a no wiesz, zachwyca mnie wczesna Bargielska, cenię późnego Zadurę, a tak w ogóle to tylko tylko Słomczyński albo Podgórnik (nazwiska przypadkowe, choć odpuściłem sobie wyciągnięcie czterech karteczek; ale niezłe połączenie w sumie). Tymczasem "po tomy uznanych nestorów", jak to ujął profesor Marian Stala, sięgamy "od biedy lub od święta". Więc dzisiaj przed świętami, choć nie od biedy sięgam po nestorkę.


Pogrzeb

„tak nagle, kto by się tego spodziewał”
„nerwy i papierosy, ostrzegałem go”
„jako tako, dziękuję”
„rozpakuj te kwiatki”
„brat też poszedł na serce, to pewnie rodzinne”
„z tą brodą to bym pana nigdy nie poznała”
„sam sobie winien, zawsze się w coś mieszał”
„miał przemawiać ten nowy, jakoś go nie widzę”
„Kazek w Warszawie, Tadek za granicą”
„ty jedna byłaś mądra, że wzięłaś parasol”
„cóż z tego, że był najzdolniejszy z nich”
„pokój przechodni, Baśka się nie zgodzi”
„owszem, miał rację, ale to jeszcze nie powód”
„z lakierowaniem drzwiczek, zgadnij ile”
„dwa żółtka, łyżka cukru”
„nie jego sprawa, po co mu to było”
„same niebieskie i tylko małe numery”
„pięć razy, nigdy żadnej odpowiedzi”
„niech ci będzie, że mogłem, ale i ty mogłeś”
„dobrze, że chociaż ona miała tę posadkę”
„no, nie wiem, chyba krewni”
„ksiądz istny Belmondo”
„nie byłam jeszcze w tej części cmentarza”
„śnił mi się tydzień temu, coś mnie tknęło”
„niebrzydka ta córeczka”
„wszystkich nas to czeka”
„złóżcie wdowie ode mnie, muszę zdążyć na”
„a jednak po łacinie brzmiało uroczyściej”
„było, minęło”
„do widzenia pani”
„może by gdzieś na piwo”
„zadzwoń, pogadamy”
„czwórką albo dwunastką”
„ja tędy”
„my tam”

Niesamowicie urzeka mnie ten wiersz. Po pierwsze, urzeka mnie jego niezwykła prostota oparta na banalnym w gruncie rzeczy koncepcie: kolażu najzupełniej pustych fraz, które nie służą niczemu poza podtrzymaniem komunikacji. Można uznać, że śmierć została gdzieś w jej trakcie zmarginalizowana, a więc oswojona. Z drugiej strony - wiersz wciąż ma tytuł Pogrzeb: jest zatem przemilczenie, a jeżeli przemilczenie, to zapewne i wewnętrzny niepokój.

I wiele wierszy Szymborskiej funkcjonuje podobnie: prosty, nieprzesadny i niepretensjonalny mechanizm językowy powołuje wyobrażenia, refleksje dookoła języka: jasne, że nikt nie mówi w wierszu o śmierci, ale przez to każdy mówi o śmierci. Gest całkowitego wycofania autorki, gest "mówcie, a ja zapiszę" jest jednocześnie gestem pełnej obecności autorki w tym wierszu: wycinającej z nas i budującej nas. Z nas samych.

Nie mówię, że przed Szymborską trzeba padać na kolana; że swoją poezją zaklina rzeczywistość i przerabia nas, zjadaczy chleba, na aniołów. Właśnie nie w tym tkwi wartość poezji Szymborskiej: jest szalenie wnikliwą i trafną obserwacją, która nie potrzebuje nawet specjalnej obudowy - wystarczy zwrócenie spojrzenia na to, co dla większości z nas jest przezroczyste - i subtelne pociągnięcie tego płynną, szymborską frazą.

On nie wie, że też go nagrywam – "Wiersze o moim psychiatrze"

Nie wypowiedziałam się ani razu podczas ostatniej dyskusji dotyczącej najnowszej książki Tkaczyszyna – Dyckiego. A to dlaczego? Bo bardzo trudno mi jest interpretować tego autora, nie wiążąc go z konkretną jednostką chorobową, w której okolicy –  ze względu na afektywne zainteresowania – siedzę z każdym dniem coraz głębiej.
Odwagę zyskałam dopiero na pospotkaniu, rozwijając opowieść o schizofrenii, ChADzie i innych księżniczkach. Wyszło w końcu, że ta moja opinia mogłaby być całkiem ciekawa i że czemu nic nie mówiłam wcześniej. Nie chciałam zbytnio psychologizować, bo przecież w wierszach nie chodzi tylko o odgadywanie stanów, emocji, braków, ale też o wyciąganie pewnych zabiegów, celowych form, jakichś, niezwiązanych z samą postacią autora, przemyśleń. Jak to zwykle bywa, nie chciałam mieć nawet możliwości zasiania jakiegokolwiek fermentu, a jeśli o fermencie nie mogło być mowy – to chociażby, wprowadzenia nowego ogniwa do rozmowy.

W miłej atmosferze kilku przyjaźnie nastawionych osób, można się otworzyć, więc w końcu coś tam poopowiadałam. W związku z tym Michał i Wojtek stwierdzili – ciekawe co pani psycholog na to powie. Wręczyli mi Wiersze o moim psychiatrze Kotańskiego.
O tej książce można mówić dużo, bardzo dużo! Czytało mi się znakomicie. Nie będę, jednak, pisać o całości, bo – jak wspominał Marcin Świątkowski w pierwszym szkicu na naszej stronie – nie zajmujemy się tutaj rozprawianiem o całych tomach. Bardziej o pojedynczych wierszach.


NA MIŁOŚĆ BOSKĄ CZŁOWIEKU

on nie wie że ja jego też nagrywam
na dyktafon
tak jak on mnie
czyli sobie pozwala czasami
na wulgaryzmy

jak ja kurwa mówię że pan musi sobie zmienić
samoocenę
to pan ta ma wykonać do kurwy nędzy
a nie mydlić nam obu oczy
kupując sobie wycieczkę do kurwa Tokio

na miłość boską człowieku
pan nie żyje wyłącznie po to
żeby robić wrażenie na psychiatrze




Relacja terapeutyczna chciałaby się tutaj obrócić do góry dnem jak dziecko na trzepaku. Uparcie jednak jej to nie wychodzi. Kreatywny pacjent postanawia nagrywać psychiatrę i, tym samym – choćby pozornie – przejmować kontrolę w relacji (Zobaczcie, zaraz wam puszczę. To z zeszłego wtorku!). Próbuje pewnie pokazać, że on  jest taki, a  lekarz owaki. Klasycznie.  Mamy wreszcie zrozumieć, kto tu rzeczywiście popełnia w życiu błędy (wiemy już, kto). Słuchając nagrania, powinniśmy odwrócić uwagę od pacjenta i jego wszelakich przypadłości. Powinniśmy skupić się na psychiatrze. Nie robimy tego jednak. Dlaczego? Odpowiedź czuje się instynktownie, nie będziemy tu nikogo unaiwniać i ogłupiać.

Ten wiersz i wszystkie pozostałe w książce w delikatny, ironiczny, pełen dystansu, ale też całkiem prawdziwy sposób, opisują usiłowania pacjenta i lekarza. Zadanie leczonego to pokazanie się od jak najlepszej (przecież nie choruję!) strony, psychiatry zaś; obejście wewnętrznych zabezpieczeń pacjenta. W sposób przepyszny można sobie obserwować, jak leczony ciągle wsypuje sam siebie. Jak bardzo jego opowieści są niespójne, jak nieświadomie staje się po prostu zabawnym bohaterem wierszy.
Jako studiująca psychologię, w rozmaitych ćwiczeniach (i nie tylko!), miałam okazję zasiadać zarówno po stronie pacjenta, jak i badającego, więc coś tam wiem. Wiersze Kotańskiego są dogłębnie prawdziwe, bo dokładnie opisują okołopsychiatryczny świat. Jednak prawdziwe są nie tylko dlatego. Dotykają też bardzo uniwersalnych mechanizmów. Czytając, można się poczuć jak w domu, można się poczuć rozumianym. Można dostosować te opisy do własnych myśli, które pojawiają się w nadzwyczaj zwyczajnych życiowych sytuacjach. To tak doskonale ułatwia wczuwanie się w książkę. Przeczytałam, jak na razie, raz i wertowałam z pięć, oddam ją koledze,  później kupię swoją.

Jej, to brzmi jak reklama. I trochę jak tania recenzja
(albo recepta?).

Może wypadało od razu wypisać coś droższego.

Patrząc na czereśni czerwień

Na tej czereśni czerwień, na jej krwawe włókna
kładą się oto w oczach mięśnie ćwiartowanym
pasmem, smugi bandaży rozwinięte, na nich
wyschnięte sieci ran, już gęstniejące w płótna 
gobelinów utkanych grubym zmartwychwstaniem
purpury w nadpalonych policzkami kłótniach,
ostrzach, pogoniach, ciętych nitkach tego sukna,
gdzie strumyk krwi jak w żyłach rdzawych liści zanikł 
i splątał się; w czerwieni, w tych włóknach mięsistych
za cichą kartką skóry wrą wyrwane trawy
w płonącej plątaninie, rosną w oczach iskry 
ruchu i słychać szkarłat ścieranych bezprawi
w tych gałkach żyłkowanych, kiedy patrzą, bliskie,
na tej czereśni czerwień, na jej włókna krwawe. 

To - najprawdopodobniej - jeden z najdoskonalszych wierszy, jakie czytałem w życiu. Utwór absolutnie niezwykły, zachwycający formalnie, obsypany poetyckimi zabiegami jak cesarska korona złotem, o przepięknej frazie, niesamowitej melodii, obrazowy aż do bólu w szalejących od pierwszego do ostatniego wersu źrenicach. A przede wszystkim: nie mam pojęcia, o co w nim chodzi.

Jeśli zechcę się kiedyś o coś szczerze pomodlić - będzie to modlitwa właśnie o zachowanie tego błogiego niezrozumienia. Niezrozumienia, które pozwala mi postrzegać ten wiersz w formie czystej, formie nieskażonej i tak skazaną na porażkę próbą interpretacji, wyniesienia z niego czegoś więcej poza porażającym, estetycznym zachwytem, porównywalnym tylko do proustowskiej sonaty Ventuila albo - bliżej moich własnych gustów i zapatrywań - schubertowskiego kwartetu o Śmierci i dziewczynie.

Nie wiem, co oznaczają metafory, obrazy zawarte w tym sonecie. Zaczyna się on z perspektywy zupełnej abstrakcji, bez żadnego "ujęcia ustanawiającego", które pozwoliłoby czytelnikowi odnaleźć się w rzeczywistości poetyckiej; od razu czereśni czerwień i krwawe włókna, które nie wiadomo, co oznaczają; natychmiast pasma ćwiartowane mięśni, natychmiast grubym zmartwychwstaniem tkane gobeliny. A dalej płonące plątaniny wyrwanych traw, szkarłat ścieranych bezprawi... Elementy natury mieszają się tutaj z nieodpowiednimi dla swoich desygnatów przymiotnikami, przymiotniki oznaczają nie to, co powinny, abstrakcje są konkretne, a konkrety abstrakcyjne. To straszny, okrutny świat; świat krwi i czerwieni, świat, w którym oczy - jedyna w miarę czytelna metafora w wierszu - są jedynym znanym elementem; to świat, w którym się tylko patrzy. 

Patrzmy na ten wiersz, nigdy go nie czytajmy. Nie próbujmy nawet go przeczytać; jeśli się uda, zniszczymy coś. Przeprowadzimy brutalne morderstwo na świecie, który Barańczak w tych czternastu wersach stworzył; będziemy winni semiotycznego zabójstwa. Po prostu tego nie róbmy. Patrzmy.

Ćwiczenia ze zrozumienia

To jedyny szkalujący element tego posta
Żaden poeta nie ucierpiał ani nie został zdyskryminowany podczas pisania tego posta

I całkiem serio: nie zamierzam tym postem nikogo szkalować, dyskryminować żadnej mniejszości, wspierać kultury gwałtu; ba, powstrzymam się nawet z wartościowaniem poezji. Chodzi o pewien schemat, który daje się zaobserwować co jakiś czas w skali mikro, a, nieco rzadziej, w skali makro (tj. dostrzegalnej przez wpływowe funpagi kontrolujące rynek literacki w stylu "Beki z literatury polskiej po 1989 roku").

Dla niewtajemniczonych (wtajemniczeni przeskakują do następnego akapitu): na wallu Mai Staśko, krytyczki literackiej, rozgorzała dyskusja pod udostępnionym wierszem Roberta "Ryby" Rybickiego. Dyskusja miała zapewne dotyczyć wiersza, w którym poeta lub podmiot liryczny, obie decyzje będą znaczące, nazywa Justynę Bargielską "laleczką bargie"; rzecz rozchodzi się o a) decyzję Bargielskiej o niewzięciu udziału w wydarzeniach związanych z Silesiusem z powodu braku parytetu wśród zaproszonych gości, b) reakcję Jasia Kapeli, Szczepana Kopyta i Przemysława Witkowskiego, tj. przebranie się za kobiety podczas jednego z paneli, c) artykuł Justyny Bargielskiej w redagowanej przez pisarzy "Gazecie Wyborczej" dotyczący pudru za 350 zł (od którego podobno lepszy jest krochmal za 2 zł, ale to wiem już z dyskusji). Robert Ryba dowalił do pieca pointą "chodźcie tu do mnie kurwy/porozmawiajmy o parytecie/wśród bezdomnych" - i rozgorzało piekiełko.

Istotą gównoburzy jest to, że przestaje ona dotyczyć meritum po zapewne 5-10 komentarzach: odkrywamy natomiast na ile sposobów możemy się dyskryminować, szkalować, opluć, wciąż zachowując formy grzecznościowe. I tak z oryginalnego problemu - czyli seksistowskiego wiersza wg interpretacji pierwotnej - robi się problem dyskryminacji chorych psychicznie, bezdomnych, uboższych (czy piszę wiersze, bo nie należę do klasy średniej, czy nie należę do klasy średniej bo piszę wiersze?), ludzi będących na bakier z interpunkcją. W tle Jaś Kapela wspomina picie z Robertem Rybą i zbiera lajki (w tle tła redystrybucja lajków i uznania).

Ale nie zapominajmy, że poeci i krytycy to ludzie inteligentni: wiedzą, że uczestniczą w farsie, tylko trzyma ich w niej ten prosty fakt, że do każdego ciągłego tekstu, nawet (albo szczególnie) jeśli jest to komentarz na fb, można się dosrać z indywidualną interpretacją - a to kusi, szczególnie, gdy komuś wymsknie się o jedno słowo za dużo. I dlatego flejm literatów jest flejmem wyjątkowym: bo to dzieło, które z interpretacji wychodzi i rozmaite interpretacje rodzi. A jeżeli seksizm Ryby w tekście był faktycznie, to czemu ma nie być symptomów dyskryminacji w postach w dyskusji?

Może autorzy postów to podmioty/podmiotki postyczne?

Na poprawienie humorku i pojednanie klasyk tematyczny: trafna sugestia przyjaciela. 


Upominając się o Nie, po raz pierwszy, po raz pierwszy, po raz pierwszy...

Są czasem książki, do których nie sposób się zabrać bez klucza. W przypadku Nie klucz jest publiczny (zresztą jak ktoś już pisze o Nich - zaraz wrócę do odmiany - to z reguły od tego zaczyna). Więc po kolei:

1. "Słowo tytułowe Nie nie odnosi się do najczęstszego użycia tego słowa - jako kluczowej partykuły (...), ale do ubocznego w języku polskim zaimka «nie», wychodzącego od niemęskoosobowych form «ono» i «one» («oparłem się o nie»«odpowiadam za nie» itd.) (...)" [z Próby wyjaśnienia]
2. Całość składa się z 1159 i pół dwuwersów; ostatni dystych przeznaczony jest do uzupełnienia przez czytelnika.
3. Liczba dystychów jest związana z liczbą ofiar katastrofy w bangladeskim kompleksie Rana Plaza, który zawalił się w 2013 roku; około (co jest okrutnym słowem) 1130 pracowników zginęło w ciągu ok. 45 sekund.
4. "Pierwotną numerację dwuwierszy porzuciłem z przekonania, że nie oddałaby charakteru złożonej ofiary; żadna z ofiar nie była w końcu pierwsza, sześćsetna czy ostatnia. Pozostawienie uporczywie nawracającej liczby 1 wydaje mi się rozwiązaniem bliższym dla niemożliwego pojęcia tej sytuacji".

Jak Nie w ogóle czytać? Nie rozpoczyna się czeską bajką łańcuszkową, w której wyłączenie kolejnych elementów systemu doprowadza do katastrofy. Potem następuje ponad (okrutne słowo) 1150 dystychów pozbawionych tradycyjnie (okrutne słowo) rozumianej spójności. Nie jest o nich, o niewinnych ofiarach absolutnej niemalże obojętności świata na zachód od Bangladeszu (albo na wschód): obojętności przed, w trakcie i po katastrofie. Istotą ofiary jest jakaś celowość: ofiarę się składa w imię czegoś. Istotą tej ofiary jest jej bezcelowość. Dlatego Nie: książka, która mnie próbuje umieścić niedopisanym dystychem wśród około (okrutne słowo) 1150 ofiar. Zbliżyć. I zrobić to precyzyjnie.

Ach, jak to czytać? Może - jak pisze Przemysław Rojek - "należy zebrać tysiąc stu sześćdziesięciu recytatorów i niech czytają jednocześnie (i niech głos tego jednego z nich zamilknie w połowie)?"

Miałem przyjemność wysłuchać Nich przeczytanych w całości przez Konrada Górę w Stroniu Śląskim. Przeczytanie - głośne - choćby części książki, kilkunastu, może kilkudziesięciu dystychów - wbija. Pojedyncze słowa, brak składni: skojarzenia, asocjacje, słowa rzadkie i dziwne, jednostkowe, wyjątkowe: a jednocześnie bezsilność, gruzowisko sensu, gruzowisko ciał, biografii, słów.

I piszę o Nich znów ze świadomością, że tym postem nie zmieniam nic. Nie łudzę się, że kiedy pójdę kupić sobie spodnie albo kurtkę, nie będę roztrząsał, czy noszenie ubrania z metką "made in Bangladesh/China/Vietnam/itd. (okrutny skrót)" jest etycznie dopuszczalne.

Upomnienie się o Nie jest zatem gestem niemal pustym (moje upomnienie, nie Konrada Góry; nie mam wątpliwości, że gest Konrada Góry jest znaczący). Napisanie posta o tej książce jest gestem pustym. Opowiedzenie historii o Rana Plazie jest gestem pustym. Gestem, który nie zmienia niemal nic.

Co nie jest puste? Zapytanie, dlaczego to jest puste.

Okrutnych słów nie znajdziecie w Nie Konrada Góry.

Zresztą sami posłuchajcie.


Mundury zamiast koronek - Anna Świrszczyńska

Harcerka

Kiedy umierała w szpitalu
powiedziała koleżankom że się wstydzi
że jest wojna że ona jest żołnierzem
więc się bardzo wstydzi ale prosi
ona nigdy nie była na zabawie
żeby ją ubrały po śmierci w tę sukienkę
z koronką


Gdy umarła ubrały ją w sukienkę
I stanęły we cztery na baczność
przy jej łóżku i stały godzinę


Coraz częściej, bardzo i bardzo dotyka mnie problem konieczności naginania i rozciągania czasu. Mimo wszystko, cieszę się zawrotnym tempem życia, masą projektów, w których siedzę po uszy. Smuci trochę fakt odkładania spotkań ze znajomymi, niemożność odpisania na wszystkie maile i to, że w sukience pojawiam się raczej w pracy (bo trzeba); raczej nie na imprezach.

Harcerki podczas służby chodzą w rzeczach dość odświętnych – spódnica plus bluza mundurowa; zdarza się, że z białym kołnierzem. I pas. I beret. W okresie wojennym ze strojem bywało różnie, wiadomo. Trzeba było tylko odznaczać się tak, żeby inni wiedzieli (mniej więcej), coś ty za jedna. Sukienki mundurowe też zdarzało się pewnie skądś kombinować, albo sukienki – przebrania, żeby w czasie akcji, udawać kogo tam potrzeba.
Ważne, historyczne sprawy. Uśmiechnięte, idealne czarno – białe twarze na zdjęciach. Czarne i białe sukienki.

Czy w takim razie koronkowa kreacja na dawnej prywatce to nieważna sprawa?

Ubierasz.
Czujesz się kobietą bardziej niż w pyle, bardziej niż w spodniach, bardziej niż zwykle (chyba, że masz tę wrodzoną pewność siebie, której – na nieszczęście – daleko do stereotypu). Rozpuszczasz włosy. Falują lekko, sięgają koloru rękawów. Obracasz się. Kręci się z tobą. Kolejne kółko. Jeszcze i jeszcze. Nikt nie musi patrzeć. Jesteś sama
przed lustrem.
(mamy wyobrażenie, jedźmy więc dalej)

Nie była na zabawie, a chciała. Jej koleżanki nie wiedziały, czy stać w mundurach, czy ściągnąć, czy może jednak płakać.
Na największą uwagę w tym wierszu zasługują stojące na baczność. Piorunują mnie, mrożą. Nie wiedziały, co zrobić. Tak bardzo nie wiedziały, że aż im się zdarzyło coś prawie niemożliwego – powstrzymanie naturalnej reakcji.
Ubrały ją i stały.

Jak, czytając, zwizualizować sobie tak ochłodzone kobiety? Kto wyobraża sobie oddane przyjaciółki i brak lamentu po śmierci jednej? OK, one miały powód, można je wytłumaczyć. Wojna. O Wojnie każdy powie sobie sam, powie sobie dużo.  Ja powiem coś poza prawdziwą historią, coś w nawiasie przypuszczeń, uczuć, wierszowych domysłów. To stanie jest sztywno – ładno –  honorowe, ale i zakłopotane. One też się wstydzą, ale muszą, muszą wytrwać w formie. Co by się stało, gdyby wszystkie wtedy zaczęły płakać i myśleć, że Marysia nie żyje, że one też nigdy nie miały sukienki, że zaraz mogą zginąć, że nie będzie nic na kolację i nie wiadomo, czy Maciek, który podobał się całej paczce druhen, bezpiecznie dotrze z punktu A do C? Wszystko by się posypało. Trzeba było się odciąć, stać godzinę, palić znicze, od czasu do czasu coś napomknąć, pamiętać.

Skoro ten wiersz piorunuje, musi poruszać we mnie coś bardziej blisko – codziennego. Zamienię więc jedno z napisanych już zdań na takie – Nie byłaś na zabawie, a chciałaś . Dodaję newsy z korporacyjnej pracy moich koleżanek i wychodzi podobne odczucie. Skrobie, zastanawia.