I całe rozważania, jak mu się żyło w Krakowie i co by było, gdyby nie umarł. Bodajże przedwczoraj, słyszałam pytanie z gatunku chmurno – patetycznych; ciekawe, co by dziś powiedział, co by tu z nami robił?
W mojej okolicy krąży kilka opowiadań o tym, jak mu się w życiu toczyło. Historia przejmuje wrażliwych. Niewrażliwych też. Mnie, na przykład, dość mocno uderza jego opuszczone fejsbukowe konto. To jakiś nowy rodzaj przestrzeni, która jest dodatkową pustą półką systemu.
Próbowałam zapełnić lukę (niedobrze nie znać kogoś, o kim jest ciągle; i w pubach i w książkach) – przeczytałam chyba wszystko, co jest dostępne, albo prawie wszystko. Po wielokrotnym emocjonalnym przetwarzaniu wierszy, nie dziwię się absolutnie temu, jak wielu piszących stara się Tomka (bo tak się o nim mówi w Krakowie; delikatno – czule, po imieniu) jakoś utrzymać na powierzchni, żeby mógł dożyć choć trzydziestu paru lat w gronie dalszych i bliższych kolegów.
Za jakiś czas, o pułkowej legendzie, krążącej w młodopoetyckich książkach, będą mówić literaturoznawcy (trochę już nawet mówią). Ja powiem tylko tyle, że bardzo mnie cieszy ogólne przejmowanie się nią. Oznacza, że pewien rodzaj wierszowego pokolenia (które często się do siebie nie przyznaje i pokoleniem nie chce się nazywać) odnalazł punkt, który wspólnie dzieli i od którego rozdziela się na pomniejsze hiperindywidualne, odrębne, okratowane mini frakcje. Tomkowa historia dotyka nawet, jeśli nie mieli okazji go poznać.
O to chodzi, żeby poetów obchodziło. Stają się wtedy trochę słowaccy i baczyńscy. Wychodzi z nich coś innego.
Teraz już Pułka bez miejskich historyjek.
Nie wiem, jak go czytać. Trudno mi się wyzbyć przeświadczenia; napisał i umarł, albo pewnie czuł, że coś się wydarzy, więc napisał i umarł. Jest tak dużo nawiązań do śmierci.
Tomasz Pułka, Blenda
Moje oczy są w coraz gorszym stanie.
Nie chodzi o wadę, nie mówię o jaskrze.
- moje oczy widzą codzienne umieranie
//Tutaj można by uznać – naiwne, chodźmy jednak dalej. WJ//
jeszcze pojedynczego ciała, bo jeszcze
się mieszczę w tej warunkującej rozstanie
powłoce z papieru zwilżonego śliną.
Nasze łodzie się miną (grymas uśmiechu),
nasze łodzie się mienią (brokat i cekiny).
Opowieść o kolorze, który zgubił znaczenie
- piękne mówienie, zdrobnione do „rozmówka”
Na kursie języka, najlepiej angielskiego.
Przecież nie dostrzegają różnicy w zapisie.
Moje oczy są w coraz, coraz gorszym
Stanie. Kiedyś były tylko „smutne”
Teraz to jest „rozpacz”. To nie siedzi
We mnie, tylko „podczas siebie”. Taki
akt własności, żeby był czasownik. Taki
akt własności, żeby przyjąć gości i
częstować ciałem (idea chrześcijaństwa
to przejście z „szukałem” do jesień
widocznego na murach). „Która jest?” Tak,
to tutaj. Mam nadzieję, że zdążę”. Bardzo
ładne miejsce. „Dziękuję”. Proszę się rozgościć.
Okazuje się, że nie tylko śmierć. Jest wrażliwość, wyczucie językowe, celne przerzutnie, frazy, które nie mają w sobie ni krzty wydumania, a mogłyby – przecież autor został dość wcześnie doceniony. Skromna rozpacz, skromny rozpad komentowany paracodziennym tekstem. Jest przestrzeń, która się zapełnia słowem, wyrazami twarzy, chropowatością faktur, jakimś rodzajem światła. Płyną łódki, które w końcu się miną, ale (jeszcze) płyną, więc patrzmy, rozgośćmy się. To bardzo ładne miejsce.
(1) T.Pułka, Przedział
Oooo jaki dobry, oszczędny tekst. Kłaniam się za wybór wiersza.
OdpowiedzUsuńDzięki,dziękuję!
UsuńSerdeczności,
Weronika
Wiesz, jak jeszcze żył kręcili głowami, śmierć to zawsze dobry powód by pogadać o nim, głownie o sobie :)
OdpowiedzUsuńale jednak, mimo tego wszystkiego, może nieświadomie,zachęcają innych do tego, żeby się czegoś, czegokolwiek o nim dowiedzieć i chociaż trochę pomagają na "pamięć" ;)
OdpowiedzUsuń