Leśmiany zaleśmianione

Może być najbanalniej: pośmiejmy się z poezji. Stylistyczne zabawy to w ogóle rzecz na osobny post (Światopełk Karpiński, Raymond Queneau, Grzegorz Uzdański, etc. etc.), ale tym razem poważniej. Mamy taki oto wytwór Tuwima:

Jak Bolesław Leśmian napisałby wierszyk „Wlazł kotek na płotek”

Na płot, co własnym swoim płoctwem przerażony,
Wyziorne szczerzy dziury w sen o niedopłocie,
Kot, kocurzak miauczurny, wlazł w psocie-łakocie
I podwójnym niekotem ściga cień zielony.
(…)


I tak dalej, i tak dalej. Przeleśmianione, no nie? Jasne, że Leśmiana wiąże się od razu z neologizmami, jakimś rodzajem ludowej liryczności, która przeleśniona i przekwitnięta rozrasta się w dzikie kłącze leśmianowej dykcji. To jest strasznie kuszące, żeby o Leśmianie pisać tak, jak pisał Leśmian; tylko że liryka Leśmiana jest trochę jak diabelskie sidła z pierwszej części Pottera. Im bardziej się fiksujemy na jej stylistyce, tym mocniej ogranicza ona nasze ruchy.

Szanujący się strukturalista powiedziałby, że grunt, to odnaleźć funkcję takiego, a nie innego brzmienia poezji Leśmiana. Całe szczęście, nie jestem szanującym się strukturalistą. Ale wrzucam na warsztat Garbusa, który nie oszałamia neologizmami, ale wydaje się znakomitą bieżnią do przećwiczenia czytania Leśmiana.

Garbus

Mrze garbus dosyć korzystnie:
W pogodę i babie lato.
Garbaty żywot miał istnie,
I śmierć ma istnie garbatą.

Mrze w drodze, w mgieł upowiciu,
Jakby baśń trudną rozstrzygał,
A nic nie robił w tym życiu,
Jeno garb dźwigał i dźwigał.

Tym garbem żebrał i tańczył,
Tym garbem dumał i roił,
Do snu na plecach go niańczył,
Krwią własną karmił i poił.

A teraz śmierć sobie skarbi,
W jej mrok wydłużył już szyję,
Jeno garb jeszcze się garbi,
Pokątnie żyje i tyje.

Przeżył swojego wielbłąda
O równą swej tuszy chwilę,
Nieboszczyk ciemność ogląda,
A on - te w słońcu motyle.

I do zmarłego dźwigacza
Powiada, grożąc swą kłodą:
Co ten twój upór oznacza,
Żeś w poprzek legł mi przegrodą?

Czyś w mgle potracił kolana?
Czyś snem pomiażdżył swe nogi?
Po coś mię brał na barana,
By zgubić drogę w pół drogi?

Czemuś łbem utkwił na cieniu?
Z trudem w twych barach się mieszczę!
Ciekawym, wieczysty leniu,
Dokąd poniesiesz mnie jeszcze?

Trzeba z Leśmianem ostrożnie. „Garbaty żywot miał istnie/i śmierć ma istnie garbatą”: to proste powtórzenie nieco przysłania znakomite zestawienie życia i śmierci, które są opisane tym samym epitetem. Zostawiamy kuszące „mgieł upowicie”, idziemy do kolejnego powtórzenia: „Tym garbem żebrał i tańczył/tym garbem dumał i roił”. Żebrał – okej, ale tańczył? Dumał, roił? Garb wyrasta poza swoją pierwotne znaczenie. Zaczyna przerastać „swojego wielbłada”, przejmuje funkcję czegoś w rodzaju Hiobowego kusiciela, przejmuje wreszcie głos. Garb, żywa narośl, traktuje nosiciela jak przeszkodę, ale przecież to na nim żeruje, na nim żyje i na nim umrze.

I z językiem Leśmiana jest podobnie. Siegający ku słońcu garb, pokraczny i dziwaczny, rozpiera się na barkach – podmiotu? – i staje się integralną częścią tej garbatej liryki: ciąży jej, ale jednocześnie rozciąga jej rejestr od pogrążonej w cieniu małomówności do obfitego udziwnienia.

Być może powinienem napisać ten post od nowa, bo ponownie zakradło się do czytania – i pisania – leśmianowskie przeleśmianienie; tym Leśmianem dumałem i roiłem, a garbus łeb utkwił w cieniu, i idzie, i niesie. Nie będę wchodził mu dziś w drogę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz