chwilowo ciepłe projekcje połykam jak własne odzienie okrywające: głowę, klatkę, stopy
przez wydech substancji zwanej technologią, pod
słońce, przez współistnienie, mogę tylko odtwarzać
mit połykania (formy, jakie przybiera mózg, grawitują dlań).
gdzie jeszcze jest wątpliwość i kto właśnie przemówił?
obroża na ziemi i wariant pokusy: chłód, rozsyp osad
i wydaj rozkaz - a nuż odciąć się uda od drżenia
dreszcz. żarówka wycieka przez gwint (płacze): amen
mnoży się w widoku - salve regina, salve. długo
kontemplowałem bezwład, we mnie skrzyżowały się
pod ostrzałem rytmu przeskoki kontrastów, stukot
zegarów ze wspólnym żebrem. czy tło we mnie,
obfite w brodę, jest zaledwie odpadem z wahadła?
potrajam dziś metafory; to trójka jest wnętrzem tej
cyfry, która nie rejestruje obrazu. opad ów wdycham
i wybijam witryny. oto autoportret liczby, lecz
niewidoczne są płuca trójdzielnej maszyny.
Przetrwalnik Jochera w wersji papierowej trudno zdobyć i czyta się go okropnie. Bezszeryfowa czcionka nie zdaje egzaminu, litery zlewają się w ciągi. Format zeszytu do nut z pierwszej klasy podstawówki, w dodatku wyjątkowo sztywno sklejonego, sprawia, że książka się bez przerwy zamyka, strony nieustannie wędrują po łuku dziewięćdziesięciu stopni i nie chcą za cholerę ułożyć się płasko. Spis treści to arcydzieło nieczytelności. I to wszystko rewelacyjnie do tego tomu pasuje; jego miejsce nie jest na półce, jego miejsce jest w folderze z pdfami na pulpicie, ewentualnie na kindlu (warto może w tym miejscu dodać, że jak każda książka Hubu Wydawniczego Rozdzielczość Chleba, tom w wersji elektronicznej jest dostępny za frajer na stronie wydawnictwa).
Proszę przyjrzeć się przytoczonemu wierszowi: to powinno nazywać się „poezją maszynową”, nie jakieś dziwaczne eksperymenty z wierszami pisanymi przez inteligentniejsze wersje Windowsa. Robotyczny monolog prosto z wnętrza blaszanej puszki głowy autora, bezlitosny, sztuczno-posuwisty rytm, brzmiący jak gwałtowne uderzanie w klawiaturę, takie zagęszczenie sensów, żeby wypadały z bitów fontu i wpadały w bity spacji, gubiąc się między wyrazami. Nie bez powodu w wielu miejscach tomu Jocher używa podkreślników różnej długości, żeby oddzielać od siebie pojęcia, metafory i słowa.
„a nuż odciąć się uda od drżenia / dreszcz”. Wers jak wers? Otóż nie.
A nuż, to również nóż, coś do cięcia, a więc odciąć (ale przecież odciąć nie musi znaczyć ciąć, a już na pewno nie ciąć ciało, zresztą przecież nóż to wcale nie to samo co nuż). Się uda (Andrzej Duda), uda to forma czasownika „udawać”, który sam w sobie ma dwa znaczenia (bo przecież udawać można coś i udawać może się coś), a w dodatku to przecież uda, w sensie część ciała (cięcie?). Uda często drżą, jest nawet taki związek frazeologiczny: drżące uda, tylko drżące uda się? Czy drżące uda kobiety, mężczyzny, fizyczny symbol podparcia, trochę erotyczny? Erotyczny może być przecież dreszcz, ale dreszcz może być też przerażenia, gdy nuż się uda odciąć… I tak przez cały tom. Cały, od pierwszego do ostatniego zdania.
Rzecz jasna, taka taktyka, piekielnie trudna zresztą, powoduje tyle samo czytelniczej przyjemności, co udręczeń; bo oczywiste jest, że tom ten można rozkładać na czynniki pierwsze w nieskończoność i nigdy nie zrozumie się wszystkiego. Można połknąć książkę w całości i zachwycić się konstrukcją, specyficzną rytmiką, semantyką łamaną w co drugim wersie – a potem zamknąć pdfa. Można też grzebać się w niej jak w bagnie niepojęcia.
Taka właśnie powinna być poezja maszynowa: absurdalnie przystępna, doskonale wieloznaczna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz