"Antologia hałasu", czyli jak nie pisać o klasycyzmie w tomie na wskroś klasycystycznym, dając na ten przykład postowi chwytliwy inaczej barokowy tytuł

Na początek zastrzegam się, że w kwestii klasycyzmu jestem najbardziej niekompetentny z naszej nieświętej trójcy, a ten post dużo lepiej napisałby Marcin. Dalej będzie już z górki.

Antologia halasu, tom Rafała Skoniecznego wydany w ubiegłym roku w WBPiCAKu wywołał u mnie dzisiaj dziwne wrażenia Pozwólcie, że najpierw nakreślę okoliczności lekturowe. Pojechałem z grupą podopiecznych obcokrajowców na wycieczkę, w samym zwiedzaniu nie brałem udziału i schowałem się przed zimnem na tylnym siedzeniu autobusu. Ponieważ nie potrafiłem grać w grę komunikacyjną kierowców rozprawiających o wyższości scanii nad jelczem, jak największy buc zaszyłem się pod kurtką, pozwoliłem spotifajowi puścić jakieś jazzo-bluesy (na jazzie znam się jeszcze mniej, niż na klasycyzmie, a to kolejny element przydatny w lekturze tego tomu) i zacząłem lekturę. Podstawowy problem: rytm piosenek autorów, których nazwisk nigdy nie pamiętam, sprawił, że nie byłem w stanie zrozumieć tego, co czytam. To znaczy rozumiałem, ale wiecie, bez takiego olśnienia, że wow, muszę to przeczytać jeszcze raz. Ale sam akt czytania wierszy z Antologii hałasu był przyjemny. Regularna forma sonetu, rytmiczność, powściągnięta potoczystość. I zabiegi rodem z Horacego (a to, umówmy się, konkretny poeta, z którego warto się uczyć klasycznej frazy), jak choćby powracający uparcie zwrot do adresata w pierwszym wersie.


Mnie to nie razi, przynajmniej do czasu. Razi mnie deklarowany hałas i to, jak go rozumieć w kontekście tomu na wskroś klasycystycznego. Napis z wyłamanym "ł" w "hałasie" z okładki sugeruje wyłom, ale tego wyłomu trochę tutaj nie czuć, nie widać. Z jednym wyjątkiem: wiersza, który w całej klasycystycznej, a więc, umówmy się, harmonijnej, lecz pustej melodii - zabrzmiał.


Jest co prawda znowu apostrofa na początku, ale zanim znów przewrócę oczami, autor cytuje jedno z najbardziej porażających zdań z literatury polskiej. Potem następuje charakterystyczna dla tego tomu łańcuszkowość: jeden element wyzwala kolejny: drzewa-dżungla-statki-dżuma-pięść-rodzina-modlitwa-las-zwierzęta-drzewa po raz drugi. Nic szczególnego z jednej strony, z drugiej jednak taka quasi-fabularność, trochę podobna do tej z wierszy Szymona Słomczyńskiego, nie jest czymś bardzo dla poezji typowym. Problemem jest to, że fabularność może niebezpiecznie ciążyć ku prozie poetyckiej, która pomrukuje jeszcze na obrzeżach, ale zaraz stanie się przykładem par excellence ściągania z nagradzanych autorów.

Dlaczego ten właśnie wiersz urzeka mnie najbardziej z Antologii hałasu? Dlatego, że wyłamuje się z "hałasu" klasycyzmu, w większości opartego na takim doborze słów, żeby stworzyć dobrze wyglądający sonet. Jasne, nie neguję, że Antologia hałasu opowiada pewną historię: jest tam wątek antyklerykalny, jest wątek miłosny, jest pogłębiona refleksja nad śmiercią i sensem życia. To czemu nie napisać powieści? Klasycyzm, szczególnie ten polegający nad związaniu sobie rąk formą mniej lub bardziej regularnego sonetu, jest trochę jak sonaty (nomen omen) Mozarta: słucha się ich bardzo przyjemnie, nie zaprzeczę. Resztę metafory można sobie dobudować we własnym zakresie.

Barok, barok ratuje nas przed klasycyzmem. Wyłom, przesada, jak chcieliby formaliści rosyjscy - chwyt udziwnienia. I dlatego Antologia hałasu jest tomem znakomitym: bo wśród wielu wierszy, które mogę skwitować miną not bad, może pojawić się taka Wizja lokalna, którą mam ochotę pójść i przeczytać kierowcy autobusu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz