Ciemna, pusta piwnica krakowskiej knajpy, godzina 13. W tle leci mecz Piasta z Zagłębiem. Weronika Janeczko i Marcin Świątkowski rozmawiają z Dawidem Mateuszem, autorem debiutanckiego tomu Stacja wieży ciśnień, który ukazał się w tym roku nakładem Biura Literackiego.
Weronika Janeczko: Rozpocznijmy techniką wiersza – jeżeli techniką da się to nazwać, bo może chodzi po prostu o naturalny, niezbywalny element Twojego pisania – spontaniczny, nieplanowany. Bardzo ciekawi mnie zabieg znaczących w dwie strony przerzutni – tak je sobie roboczo nazywam. Stosuje go kilku współczesnych autorów - na przykład Sendecki, Jarniewicz, Słomczyński, ale także stosował Pułka, z którym już Cię delikatnie łączono. Takim podziałem znacząco zwiększasz głębię słów, wykorzystując wieloznaczności wyrazowe, mnożysz liczbę możliwych interpretacji. Można zapytać: dzielisz, przekładasz wersy kilkukrotnie po napisaniu właściwego wiersza, żeby osiągnąć efekt czy raczej powstaje on od razu w trakcie pisania – natychmiast i skojarzeniowo? Jak się taki efekt czuje – jak Ty go czujesz, bo to niewątpliwe odkrywanie od nowa i od nowa drugich denek znaczeń? Doskonałym przykładem tutaj może być Ligustr.
Dawid Mateusz: Szczerze mówiąc, ten tekst był pomyślany w ten sposób, żeby się zazębiał na wielu, płaszczyznach, wszędzie jest ten sekator, ucinanie, przecinanie, w przeróżnych znaczeniach. Skąd to się bierze? Nie wiem, po prostu tak ten wiersz przemyślałem i tak go napisałem. Ciężko mi teraz powiedzieć coś więcej o tym konkretnym wierszu, bo powstawał tak naprawdę przez 8 lat. Niemniej, wydaje mi się, że takie wzmocnienie odświeża język, sprawia, że to po prostu jest ciekawsze, jest lepsze, jest bardziej atrakcyjnie dla czytelnika.
W.J.: Czułości słowne, delikatne smutki, czasami bezsilność i lekko ironiczne, miękkie zdrobnienia. Nie byłam na nie przygotowana, otwierając Stację wieży ciśnień. Okazało się, że jednak są i działają. Działają mocno. Szczególnie wtedy, gdy łączysz je – na zasadzie kontrastu – z dobitnie zaznaczonymi strasznościami i nie chodzi tu tylko o wojnę. Niesamowite jest to, że słowa budzące cieplejsze nuty emocjonalne mogą łączyć się z okrutniejszym chłodem i to funkcjonuje u Ciebie, nie rażąc, nie powodując, że my – czytelnicy – nie uwierzymy w jedno lub drugie, bo któreś jest za słabe lub za silne. Zadałam sobie pytanie: dlaczego? Odpowiedź była taka: bo ten, kto do nas mówi, nie jest blisko – obserwuje z wysoka, z pokoiku Stacji, jest zdystansowany, zdaje się racjonalnie ważyć fakty i emocje. Jak się okazuje – to, że jest daleko, że mógłby wygłaszać nam tylko suche wiadomości, nie oznacza, że nie czuje, że to jego czucie nie jest namacalne. Jest. I to widać. Dlatego robi nam się w oczach ludzki. Zaczynamy go rozumieć, doceniać, patrzeć przez niego swoimi oczami. Czy o to chodzi?
D. M.: Oczywiście, są to wiersze komentujące jakąś rzeczywistość, ale – tak naprawdę – one wszystkie wzięły się z jakiegoś osobistego przeżycia. Przeżycia autora, które się przekłada na teksty. Natomiast, rzeczywiście, ustawiłem podmiot w tej Wieży ciśnień - w pewnym dystansie. To mi pomogło w jakiś sposób odsunąć się od własnych emocji i przełożyć je na tekst. Gdybym się nie zdystansował i nie zrobił takiego zabiegu oddzielenia w swojej głowie, gdybym nie pisał jako ktoś inny o swoich emocjach, to wydaje mi się, że bym tych tekstów nie napisał. Ten dystans był potrzebny jako autorski zabieg spojrzenia na siebie, na swoje emocje z zewnątrz.
Marcin Świątkowski: Powiedziałeś: „nie napisałbym tych tekstów”, a ja właśnie chciałem pytać: dlaczego? Po co Ci ten dystans? Czy nie napisałbyś ich z powodu jakiejś organicznej niemożności, przez blokadę, czy dlatego, ze obawiałbyś się zawarcia tych emocji w formie niezdystansowanej, nieprzetworzonej w żaden sposób?
D.M.: Jedno i drugie jest chyba tutaj prawdą. Ja sobie wymyśliłem tę postać – tego Dawida Mateusza (ja się nazywam inaczej). Wymyśliłem go jako bohatera książki i jako jej autora. To postać, w którą wszedłem, którą się stałem, dzięki której samego siebie w pewien sposób oszukałem. Wierzę w literaturę, która się bierze z autentycznego przeżycia i akurat mi, żeby tę książkę napisać, potrzebny był ten zabieg do zbicia szybki w sobie, Wymyśliłem bohatera, a jednocześnie autora tej książki, kogoś, kto jest kimś innym. I wymyśliłem go, bo był mi potrzebny.
M. Ś.: Taka liryka maski bez maski?
D.M.: No, teraz możemy kombinować z takimi określeniami, ale to raczej nie będzie trafne (śmiech). Ale tak, to jest ktoś, kogo sobie wymyśliłem, w kogo wszedłem i kim się w pewnym stopniu stałem.
W. J.: Ja też mam pytanie odnośnie tego Mateusza – jak się gra w coś takiego? Wydajesz książkę, jest pod jakimś tam pseudonimem, wszyscy wiedzą, że Twoje nazwisko jest inne i jak to z Tobą łączyć? Jak to wygląda? Wydaje się to bardzo bezpieczne.
D.M.: Bezpieczne? Wydaje mi się właśnie, że to zupełnie nie jest bezpieczne, gdybym pisał bezpieczne teksty, wyglądałyby zupełnie inaczej. Ja tę książkę podparłem pewną podstawą filozoficzną - chociaż “podparcie” to nie jest do końca trafne określenie – wziętą z Baudillarda, z Symulakrów i symulacji. Dawida Mateusza wymyśliłem jako symulakra, który będzie udawał mnie – ale to nie jest tak naprawdę pseudonim, w pseudonimie często chodzi o to, żeby ukryć prawdziwą tożsamość. A ja podkreślam, że tak naprawdę nazywam się inaczej. Chodzi o symulację kogoś, kto jest mną, a kto jednocześnie mną nie jest. To jest właściwie zagadnienie bardziej z psychologii literatury niż z krytyki literackiej. Do końca nie potrafię tego wytłumaczyć, ale wiem, że to było mi potrzebne - po sześcioletniej przerwie zacząłem pisać nowe wiersze dopiero wtedy, kiedy wymyśliłem sobie tego Dawida Mateusza.
W.J.: Niektórzy poeci twierdzą, że to, co zawierają w wierszach, nie ma nic wspólnego z nimi jako z osobami. A co u Ciebie? Utożsamiasz się jakoś z tymi wierszami, czy wolisz mówić, że są własnością czytelnika?
D.M.: Dotykasz tutaj dwóch ciekawych kwestii, bo autorzy faktycznie postrzegają to bardzo dualnie: albo się utożsamiam albo zupełnie mnie to nie interesuje – wiersz to własność czytelnika. Nie jestem przekonany, co do sensowności tej dualności i prawdziwości tej ambiwalencji. Wolę powiedzieć, że się nazywam Dawid Kasiarz, dzisiaj byłem na Kleparzu, kupiłem włoszczyznę, muszę jeszcze iść do apteki po leki dla dziewczyny, poza tym po śmietanę, bo będę gotował zupę grzybową – byliśmy na grzybach ostatnio, dużo koźlarzy i borowików – i tym się zajmuję Dawid Kasiarz. A Dawid Mateusz na pewno jest autorem i bohaterem tej książki. Wiem, ze w jakimś stopniu się nim stałem, ale nie wiem w jakim. Nie wiem też, jak ich rozdzielić, nie wiem nawet, czy istnieje możliwość takiego rozdzielenia. Dla mnie samego jest to w pewnym stopniu zagadką. Nie mogę powiedzieć, że te teksty nie mają nic wspólnego z moimi emocjami, ani też, że jestem podmiotem mówiącym.
W.J.: A jeśli kolejna książka powstanie – o ile, jak wspominałeś, powstanie – na okładce podasz prawdziwe imię i nazwisko?
D.M.: Nie wiem. Może będzie drugie imię, albo trzecie, bo byłem bierzmowany. Może będzie Piotr, może Piotr Dawid, Piotr Dawid Mateusz. Może coś wymyślę. Prawdę mówiąc mam parę pomysłów na książki, których nie chcę zdradzić, bo nie jestem pewien, co z tego będzie.
W.J.: A co z tą przerwą? Mówiłeś w którymś wywiadzie, że udało Ci się założyć Crossover i tam szybka pękła – uświadamiasz sobie, że jesteś poetą, wiesz, że to pisanie gdzieś w Tobie jest, a potem sześcioletnia przerwa. Nie miałeś wątpliwości, czy będziesz pisał dobrze? Jak to wyglądało – długa przerwa, a potem „bum”, znowu będę pisał wiersze?
D.M.: U mnie od zawsze to funkcjonuje w ten sposób,, że kończąc jeden wiersz, nigdy nie wiem, czy napiszę następny. Zawsze mi się wydawało, że – no, to tyle. Koniec. Przerwa trwała sześć lat – ale nie do końca, bo jakieś tam trzy teksty czy zalążki tekstów powstały. Ale to nie było tak, że się niecierpliwiłem, że nie piszę przez te 6 lat, Cały czas czytałem, cały czas o tym myślałem, żyłem, zbierałem doświadczenia i tak dalej. Poza tym często coś zaczynałem i uznawałem, że jest za słabe. Jestem dość krytyczny wobec siebie i bardzo dużo przeczytałem, zanim w ogóle zacząłem pisać, dzięki czemu chyba ominął mnie etap straszliwej grafomanii. Ja od trzynastego roku życia czytałem poezję współczesną, zacząłem pisać od siedemnastego i naprawdę byłem bardzo, bardzo krytyczny wobec tego, co piszę. Te sześć lat też polegało na tym, że uznawałem swoje pisanie za kiepskie, więc szukałem dalej.
W.J.: I się znalazło.
D.M.: I się znalazło. Na tę książkę się znalazło. Ale co będzie dalej, nie wiem.
W.J.: Wspominałeś w którymś z wywiadów, że niektóre z Twoich tekstów są wykorzystywane do piosenek. Pytanie technicznie: czy każdy Twój wiersz, odpowiednio ograny muzycznie, nadaje się na piosenkę, czy jakoś to rozdzielasz?
D.M.: Wydaje mi się, że większość można przerobić na piosenki – ale ja tego nie rozdzielam, po prostu kończąc tekst widzę, czy to może być piosenka, czy nie. To też zależy od techniki pisania. Są teksty, które zupełnie się do tego nie nadają, bo po prostu o coś innego w nich chodziło. Teraz zresztą będę nagrywał płytę. Dogadałem się z Kordianem Trudnym – to taki strasznie dziwny muzyk z Katowic, którego nikt nie słucha. Zgadaliśmy się zupełnie przypadkowo, okazało się, że ja lubię jego muzykę, on lubi moje teksty – więc stwierdziliśmy, że spróbujemy coś zrobić razem, ale nie wiem, co z tego wyjdzie.
M.Ś.: A ja zapytam o wojnę. Zupełnie mnie nie interesuje Ukraina – Donbas, Majdan, Julia Tymoszenko – to pozostaje poza sferą moich zainteresowań, natomiast ciekawi mnie, jakie miejsce w Twoim myśleniu zajmuje wojna jako doświadczenie, które nam jest no empirycznie obce. W tomie jest jej dużo – czasem nazwana wprost, czasem nie, ale zawsze otoczona niedosłowną metaforyką i zastanawiałem się, skąd się wzięła ta wojna, nie licząc oczywiście wydarzeń bieżących?
D. M.: Na pewno chodzi tutaj o pewną figurę konfliktu, którego przykładem jest ukraińska wojna – czy może raczej przekaz medialny z Ukrainy. Ten obraz konfliktu jest dla mnie pewnym wyznacznikiem obecnych czasów, zwłaszcza, że każdy konflikt jest dla mnie literacko ciekawy: konflikty międzyludzkie, międzypłciowe, związkowe, klasowe, ideologiczne, terytorialne – wszystkie, które mnie bezpośrednio dotykają.
M.Ś.: Spróbuję teraz wbić kij w mrowisko. Może wiesz, że całkiem niedawno w literackim internecie wybuchła afera, kiedy Barbara Klicka wysnuła w stosunku do Biura Literackiego zarzut, że wcale nie wspierają debiutantów. W oczach postronnego obserwatora wyglądało to dosyć kuriozalnie, bo w czasie gdy trwała dyskusja na ten temat, Biuro bombardowało wszystkie kanały reklamą Twojego debiutanckiego skądinąd tomu. Jak to było? Jesteś debiutantem z ulicy, wysyłałeś książkę przez formularz na stronie głównej BL? Czy dotarłeś do wydawnictwa jakimiś okrężnymi drogami?
D.M.: Nie czytałem całego wywiadu z Basią Klicką, widziałem gdzieś tylko ten wyimek o “ścieżce zdrowia”, którą podobno muszą przejść debiutanci w BL. Szczerze mówiąc, nie wiem o co chodzi, dla mnie to nieco absurdalne – moja współpraca z Biurem polegała na tym, że pierwszą wersję książki wysłałem do Biura i do Mariusza Grzebalskiego z WPBiCAKu. Negocjowałem tu i tam, aż w końcu stanęło, że wydaję w Poznaniu. Ostatecznie nie mogliśmy jednak się dogadać. Wysłałem zatem tom Arturowi Burszcie, który wcześniej o niego dopytywał i po dwóch godzinach miałem odpowiedź, że wydajemy, a po trzech dograne wszystkie szczegóły umowy. Dlatego ciężko mi raczej powiedzieć, żeby Biuro mnie nie wspierało jako debiutanta. Przeciwnie – nie mogę złego słowa powiedzieć, bo moja współpraca z Wydawnictwem przebiega bardzo dobrze. Nie wiem również, skąd Basia Klicka bierze informacje o “ścieżkach zdrowia” i tym podobnych historiach. Tym bardziej, że z tego, co kojarzę wcale nie debiutowała w BL i chyba nawet nie miała okazji z BL współpracować. No, ale może to zostawmy. Tylko jednego jestem w tej kwestii pewien: zaognianie sytuacji między Wydawcami poprzez wypowiedzi Autora Pierwszego Wydawnictwa na temat domniemanych zasad panujących w Drugim Wydawnictwie buduje piramidę absurdu, w której to budowie absolutnie nie chcę uczestniczyć, bo niczemu sensownemu ona nie służy.
M.Ś.: I ostatnie pytanie. W wywiadzie dla BL cytowałeś Zadurę, mówiącego, że „debiutuje się wtedy, kiedy się wie, jak się skończy. Debiutowałeś. Jak to się skończy?
D.M.: Mam nadzieję, ze dobrze (śmiech). Chodziło mi o to, żeby debiutować jako świadomy autor, wiedzący co chce robić w literaturze, jak ją dalej eksplorować. Gdybym wydał książkę trzy lata temu, to byłby straszny błąd, którego bym się teraz wstydził. Tymczasem mam pomysły na kolejne cztery – pięć książek. Muszę tylko znowu zbić tę szybkę, bo jak tego nie zrobię, to nigdy niczego już nie napiszę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz