Lajkuję, jak wielu innych,
statusy Julii Szychowiak. Są, moim zdaniem, znakomite. Zastanowiłbym się jednak
dwa razy, zanim powiedziałbym to samo o jej wierszach. Kilka miesięcy temu
podczas dyskusji o Intrze doszło
między nami dykutantami do swego rodzaju sprzeczki, która dotyczyła właśnie tej
najprostszej deklaracji: czy te wiersze są dobre. I to jest chyba dobra okazja,
żeby uznać, że takie kryterium – stosowane do poezji szczególnie – jest
kryterium wybitnie nietrafionym.
Relatywnie łatwo ocenia się
wiersze długie i dłuższe. To znaczy mające kilkanaście plus wersów. Można się
doczepić do rymów, rytmu, pointy, sytuacji lirycznej, metafor, środków
stylistycznych – że to banalne, że tu nierówno, że ogólnie o co tu chodzi –
albo przeciwnie, docenić melodię, prozodię, dobór figur. Gorzej się to sprawdza
w przypadku takich wierszy, które zanim się dobrze zaczną, już się kończą.
Takie liryczne migawki. Liryczne? A może refleksyjne (tfu)? Albo satyryczne –
wtedy mamy klasyczne aforyzmy w stylu Stanisława Jerzego Leca. I tego
wszystkiego jest trochę u Julii Szychowiak. Weźmy takie coś:
Zwracam honor
Boga
i Ojczyznę.
Nie bardzo wiem, czy jest tu coś do
komentowania. Poza tym, że ta deklaracja gra z wierszem, który pojawia się
wcześniej w Intrze:
Gdy byłam mała wyobrażałam sobie,
że zwracać honor
to znaczy rzygać honorem.
Nie pomyliłam się.
I super. Figur stylistycznych tu
tyle, co kot napłakał: co najwyżej zabawienie się utartym powiedzeniem,
frazeologizmem czy innym oczywistym fragmentem językowej codzienności. Ta
prostota (oczywiście, można powiedzieć, że pozorna i kopać głębiej, czego ja
robić nie będę, choć polecam i zachęcam) łączy statusy z fejsa z wierszami: i
tu i tu autorka łapie jakiś detal z rzeczywistości, wykrzywia go, nadaje mu
jakiś sens poprzez zwykłe zwrócenie nań uwagi, i przekuwa go nie tyle w
rozbudowaną refleksję nad egzystencją, co raczej w kąśliwy komentarz, na który
już nie bardzo da się odpowiedzieć. A jeśli się próbuje, to nie ma co liczyć na
lajki.
Parę słów więcej o wierszu z Intro, który rozbraja mnie najbardziej,
być może dlatego, że jest mniej facebookowy od innych:
Myślę, że poradzilibyśmy sobie
z tą grupą spoconych, ogromnych
mężczyzn.
Gdybyśmy bili ludzi,
gdybyśmy byli ludźmi.
No, tu się dzieje sporo. Po
pierwsze: jacy „my”? Kobiety, faceci, a może to nie ma znaczenia? Kto jest, a
kto nie jest ludźmi? Z której barykady płynie przekaz? Raczej nie czytam tego
wiersza jako feministycznego manifestu, w stylu „my, kobiety, według maskulinistycznego
dyskursu nie jesteśmy w pełni ludźmi, dlatego nie możemy sobie poradzić z
używającymi siły facetami”. Ale nie trafia do mnie też odebranie go w zupełnym
oderwaniu od jakiegoś rodzaju konfliktu płci. To szczególny rodzaj pułapki,
który zastawia poezja Julii Szychowiak: podchodzisz do niej od strony beki
(oczywiście w stosownej ilościach, w końcu to poezja, no nie?), statusów o
ojcu, a tu masz babo placek. Mnie takie wiersze trochę rozkładają na łopatki,
więc próbuję się z nimi zmierzyć z pewnym przymrużeniem oka. Bo może to też
rodzaj satyry? Prawo Poego, w skrócie, głosi, że bez wiedzy o zamiarach autora
– lub autorki – możemy nie odróżnić sarkazmu od ekstremizmu. Cóż, Poe, poe…
poezja? Bez wiedzy autora, tu – autorki, nie odróżnimy szydery od poważnego
wiersza?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz