Domki wczasowe mają to do
siebie, że wieczorami robią nastrój;
nic – tylko siedzieć na balkoniku (zdrabniajmy po krakowsku), przy kwiatach,
przy suszarce na ręczniki, przy kiełbasce, przy winku, przy kanapeczce z
plasterkiem łososia. Bajka w drewnianej otoczce. Chyba że znajdzie się grupka
dymiących grillem – palących tak, że robi się z niego znicz. Wtedy myślę sobie:
można by się kiedyś zdenerwować i okazać to jakoś publicznie. Na przykład ten
sprzęt wywalić – niech biedne resztki różowych trupów potoczą się, gdzie pieprz
rośnie.
Postawmy w tej sytuacji
Tomasza Pułkę. Myślę, że zareagowałby jakoś zabawnie, albo, mówiąc popularnie, wkurwiłby się i coś sąsiadom powiedział,
oczywiście w sposób godny zapamiętania. Zależy, czy byłby przed, czy po, czy w
trakcie. Przy sławnym grillu, w wyobraźni, widzę tabliczkę z QR kodem.
Tak się na niego patrzy:
legendarnie, wchodzi i BUM. Pułka
pisał w jednym z wierszy, że chciałby być raczej postrzegany nisko, zajmować zacienione rejony. Na
ulubionej przeze mnie drodze od światła
do świata, umiejscawiał się – jak mniemam – w półcieniu, który konieczny
jest zarówno przed naturalnym końcem, jak i początkiem światła. Zero kantów,
tylko płynności. Pozdrawiam fizyków.
Zrobiło się nadęcie. To denerwujące. Mieliśmy w małym poetyckim światku taki
fajny, ciemny pokój, do którego zaglądało się tylko czasem, o którym mówiło się
nocnie, pokątnie, o którym miało się informacje tylko pobieżne. Książki
niemalże spod lady, okładki odbijane w kserze, śledzone blogi, przewertowany
internet, nieznośne niedosyty. Z Tomaszem było jak z dobrym serialem, który się
kończy przed spadkiem oglądalności, powodując płaczliwe skargi widzów. Teraz mamy jasny pokój, który wyoglądany na
dziesiątą stronę, zacznie nudzić. Tego się boję.
Zostaliśmy wpuszczeni do
świata, który, moim skromnym zdaniem, powinien być jeszcze przez parę lat
ukryty. Poeta, jako artysta i człowiek, dysponuje prawem do pewnego rodzaju
autokreacji. Nie musi mówić i pisać, jak jest naprawdę. Jeśli chce, to może,
jasne. W wywiadach ma prawo stwierdzać, że to, co czym pisze, nie ma związku z
jego prywatnym życiem - że to wymyśla, bo przecież kto jest na tyle głupi, by
osądzać (tu wybitna anegdotka ze spotkań z poetami), dajmy na to Stephena Kinga
o planowanie i dokonywanie zabójstw? Kto by sądził lidera zespołu Boys w sprawie licznych flirtów z kobietami,
o których jest przecież pełno w jego tekstach, stanowiących niewątpliwą wartość
kulturową? Wracając do wytartej jak modne jeansy myśli – kreuje się, tworzy na
bieżąco siebie z odpowiadających mu prawd, zabiegów i półprawd, które
gwarantują uzyskanie satysfakcjonującego obrazu społecznego. Człowiek piszący o
rozmaitych przygodach, dzięki
kreacji, społecznie stwarza pozór, który powtarzany wielokrotnie, staje się tak
samo ważny, jak hasło z Wikipedii i raźno funkcjonuje. Czy byłoby fair, gdyby
go z tych półprawd ogołocić?
Jestem pewna, że każdy
autor i to bez wyjątku, posiada w komputerze folder „śmietnik”, który z rzadka
opróżnia, albo tego folderu odpowiednik (plik z gmatwaniną szkiców, nazywający
się, na przykład, „inne”) przeznaczony do szybkiego usunięcia, czy późniejszego
przemodelowania polegającego, załóżmy, na pozostawieniu tylko jednej nadającej się do użycia zwrotki, paru
linijek tekstu itd.
Elementem autokreacji
może być nieposiadanie „śmietnika” – pisanie tylko dobrych wierszy, mówienie o przysłowiowej szufladzie z cudownie derealizującym
oddaleniem. Czy powinno się pozbawiać autora takiego przywileju przez
udostępnienie Plików? Upublicznianie
grozi rozbiciem stale żyjącej kreacji. Czy warto było zajmować się tym aż tak
wcześnie?
Z pewnością stanowiło to
dylemat. Po jednej stronie huśtawki czytelnicza ciekawość (boże, publikują
nieznane wiersze tego autora!),
ciekawość brzydko – ludzka (znaleziono majtki Wisławy Szymborskiej [zobacz
więcej], odkryto wierszowe pliki Tomasza Pułki [kliknij]) i historyczną (jak
pisał, jak to wyglądało jako proces twórczy, jak powstaje geniusz łamany przez ceniony
młody poeta), po drugiej – prawo
autora do kreowania siebie i dzieła wśród ludzi, którzy mają (tutaj – mieli)
okazję znać go osobiście i wreszcie – prawo do zachowania siebie dla siebie.
Bo, umówmy się – odkrycie szkiców Białoszewskiego czy Tuwima nie spotkałoby się
zapewne z aż taką, zachłannością czysto ludzką – a dlaczego? Dlatego, że – może
to głupio zabrzmi - sporo czasu minęło od ich śmierci i mało kto z żyjących
znał ich osobiście, albo choć widział z daleka.
Obecna
sytuacja to nowość. Już dawno nie było w poetyckim świecie przypadku zniknięcia
młodego poety (budzącego dodatkowo silną reakcję społeczną) i wydania po paru
latach, tak zwanych utworów wszystkich.
Środowisko się tego uczy, uczy się reakcji, więc jeszcze może (zmetaforyzujmy)
błądzić. To naturalne. Jak mówi się w świecie trudnych operacji, w przypadku
szansy powodzenia wynoszącej 50 na 50, osiągnięcie sukcesu gwarantuje radość
bez zastrzeżeń, natomiast porażka (nawet częściowa), powoduje głębokie
refleksje dotyczące tego, co i dlaczego poszło nie tak. Żyjemy w takim właśnie
momencie.
W tej w patologicznej rodzinie, jak powiedział ciepło Marcin Sendecki po
przyjęciu ostatniej nagrody – w otoczeniu
osób, które niemalże zawodowo zadają pytania i szukają na nie odpowiedzi, nie
ma szans, by nie powstały wątpliwości co do tego, czy sprawa Pułki została
poprowadzona najlepiej, jak mogła.
Mam poczucie, że nasza
czytelnicza ciekawość zamieniła się w ciekawość brzydko – ludzką pod tytułem zajrzyjmy mu do komputera. Tak zwane Pliki opublikowano jako pełne wiersze. Nie ma wtrąceń – komentarzy
na temat tego, skąd dokładnie pochodzą, kiedy były pisane (mnie interesowałoby
na przykład – między powstaniem której, a której książki).
Mimo tego, że Pułkę należy chwalić, wypada
przecież zauważyć (i z pewnością już zauważono), że jego styl na przestrzeni
poszczególnych książek jest różnorodnym (krótkie i długie formy, bardziej,
mniej zmetaforyzowane, bardziej, mniej otwarte/zamknięte itd.), że niektóre
wiersze miałyby większe szanse na zwycięstwo w konkursach poetyckich, inne
mniejsze. Z prezentowanego zbioru robi się, w moim odczuciu, zupa – misz masz:
po chronologicznie ułożonych, wewnętrznie zróżnicowanych tomach, dostajemy
zbiór plików z tak zwanego międzyczasu, który
najzwyczajniej wprowadza pewien rodzaj chaosu.
Zajrzeliśmy mu do
komputera. I co z tego? Jest lepiej? Ja czuję się źle. Mam obok siebie obłożoną
w szary papier, obrzydliwie pomarańczową książkę, która kolorem – nawet, jeśli
komuś podoba się odcień – wybija się na tle innych tomów poetyckich. Wybija się
również jako twór artystyczny – rozciągniętą do szerokości skrzydła brązowawą
twarzą autora.
Miało być zacnie – pod
projektem podpisuje się Artur Burszta, szef Biura Literackiego. Burszta wziął
na siebie odpowiedzialność za, najważniejszą pewnie, a przynajmniej najbardziej
wyczekiwaną biurową książkę roku. Zupełnie jak kapitan dobrego statku, który
dzielnie prowadzi okręt w trudny rejs, a w razie niesprzyjających okoliczności –
idzie z nim na dno. (Najlepszą i zarazem najgorszą informacją jest to, że
zarówno w wypadku pomyślnego rejsu, jak i zatonięcia, zawsze wspomina się
nazwisko dowódcy jednostki.) Do
redagowania zaprosił znamienitych poetów, wybitnych literatów lub/i osoby
bliskie autorowi wierszy. Brawo dla redakcji, dla pomagających w zebraniu
tekstów. Ogromna robota, wielkie nadzieje. Gdybym miała możliwość zaangażowania
się w coś takiego, z pewnością bym się tej pracy podjęła. Prowadzenie operacji
z szansą 50 na 50 procent wymaga nie lada odwagi. Tę odwagę szanuję.
Chcemy ustanowić legendę,
która i tak już krąży. To jak spisanie wreszcie historii o Wawelskim Smoku czy
samolocie smoleńskim. Zgadzam się, to potrzebne. Zastanawiam się jednak, czy
koniecznie aż tak prędko, czy trzeba się było spieszyć. Czy legendy nie trzeba
budować jak najbardziej autentycznie, osadzając ją mocno w ziarenku prawdy,
którym grupowo dysponujemy? Grupa jest przecież niewielka – 1354 czytelników
poezji. Nie znaczy to jednak, że nie warto się starać – a jeśli już było postarane, to może starać się tak, żeby
za 100 lat w bibliotece książka nie była pamiętana jedynie ze względu na jej
śmieszny kolor i delikatny bałagan w środku? Może dobrze było zadbać o opisanie
szkiców oraz dopasowanie projektu okładki do stylu pozostałych tomów tak, by
stanowiły w miarę harmonijną całość?
Można powiedzieć, że się
nie znam, że nie warto nazywać legendy legendą (i w ogóle używać tego słowa –
staram się nie korzystać, tak samo jak z wyrazu pokolenie). Jestem od Pułki
młodsza, nigdy go nie widziałam, pojęcie o sytuacji mam zapewne bledsze niż
wiele żyjących osób, ale coś czuję w tym temacie. Jest mi z tym źle, inaczej
bym widziała tę książkę. Biję się ze
sobą. Czekałam na tę publikację, zamówiłam w przecenie dwa egzemplarze, żeby
wcisnąć szybko do ważnej okołopoetyciej ręki (dla pierwszych kupujących niezły
upust). Mam poczucie niespójności Wybiegania
z pozostałymi publikacjami Pułki. Coś mi się nie zgadza, umyka opisywaniu.
Jasne, wydanie w takiej
formie może być też zrozumiałe. Dobrze zamykać pewne sytuacje. Dobrze mieć
kontrolę. Dlatego, z tego właśnie względu, jestem skłonna pojąć pośpiech
rodziny, bo przecież i tak ktoś by tego Pułkę chciał wydać, i tak by była
sensacja, więc warto to skończyć, uzyskując pomoc znajomych Tomasza, wybierając
za własnego życia, na co pójdą pieniądze ze sprzedaży (a tu się nadarzył
naprawdę cudny cel, całym sercem jestem za!) itd. Wyżej opisałam tego cenę
Wróćmy do formy. Jest w
porządku, jeśli potraktujemy oranżadkowy zbiór jako pewien rodzaj wyciągnięcia z dna szuflady, jako
świadectwo literackiego muzealnictwa.
Jest tam wiele utworów służących jedynie jako zobrazowanie procesu literackiego
Pułki, albo po prostu nieprzeredagowanych wierszy – szkiców! Czułabym się jak
dziecko z baśniowego tłumu, które mówi głośno król jest nagi, ale słyszałam już kilka podobnych opinii, więc
jestem spokojna. Czy to było sensowne? Czy to będzie użyteczne? Czy to nie
zawadzi legendzie, która mogła być inna? Czy legendę powinno się na siłę
tworzyć (podobno najlepiej tworzy się sama i, nomen omen, właśnie się jakaś
pułkowa ustala, ale zupełnie inna niż ta z preliminarza)? Znów – OK, zobaczmy
sobie – to normalny gość, popełniał błędy, zmieniał treści, trzymał w
komputerze pliki różnej trafności, czasami podpisane nazwiskami kolegów,
czasami własnym, zbierał notatki, ale boże – przecież chyba nie szykował z nich
wszystkich nowej książki?! Może warto było opatrzyć szkice kawalątkami
informacji – skąd te prawie - wiersze się wzięły, podawać historie, daty,
zrobić niby - patetyzujące memorandum? Przecież też rozeszłoby się jak świeże
bułeczki, a byłoby coś więcej wiadomo. Teraz jest niby wszystko, a jednak nic.
Znów sobie boleję. Wtedy pewnie też by były pretensje.
To szalenie ciekawe.
Czekałam na tę książkę, mam ją na półce, wzięłam ze sobą na wakacje, piszę o
niej jak szalona w czasie urlopu, emocjonuję się tak, że mi kawa niepotrzebna,
pokazuję wszystkim jak wygląda, noszę w płóciennej torbie (tak, tej od Biura,
tej z Wojaczkiem), molestuję rodzinę czytaniem na głos. Ale czekanie mi już
przeszło, już nie potrzebuję. Cieszyłam się kiedyś jak mały pies z życia
faktem, że miły pan w Ha!arcie sprzedał mi przykurzony Zespół szkół, że Gosia Lebda pożyczyła mi Paralaksę, bo swoją musiałam
odnieść do biblioteki, że w różnych dziwnych knajpkach mogłam słuchać opowieści
o wierszach, które zna Rafał Skonieczny, czy Dawid Mateusz, których nikt z nas
ich nie widział. Teraz niemal wszystko
mam na tacy (i to nieładnej). Nie wiem już, co z tym zrobić.
To nie przypadek, że w
świecie reklamy spotyka się często stwierdzenie sprzedajemy OSTATNIE egzemplarze tego a tego. Takie ogłoszenia
znacząco zwiększają popyt na produkty z serii, nawet jeśli tak naprawdę została
ich jeszcze liczba wystarczająca dla połowy populacji potencjalnych odbiorców.
Pułki jest teraz pełno. Staje się dostępny, kanciasty, wychodzi z niszy, w
której przykurzona niedoskonałość była jak najbardziej do przyjęcia. Zamiast
niedosytu, podjudzającego apetyt, dostajemy nadmiar odpowiedzi, prześwietlenie
tematu. Robimy z Tomasza celebrytę, odbierając mu tajemnice, które nierozwiązane
bywają przecież niezwykle ciekawe. Na stronie Biura ma aktywny formularz
kontaktowy. Czy to nie przesada?
Nie słyszałam jeszcze,
żeby tak wielu znajomych masowo czytało jakąś poetycką książkę. Dzieję się coś
istotnego – wydany, niemal w całości, został autor cytowany przez młodych
poetów, autor – legenda, autor –
inspiracja (pozwolę sobie na chwilowy słowny blichtr), więc się przyglądam.
Chcę wiedzieć, o co chodzi, śledzę, zastanawiam się, chciałabym, żeby ważne
działo się w jak najlepszej formie. Mam obawy, o których pisałam, a w takich
sytuacjach wszelkich obaw, wątpliwości – jak wiadomo – ma się małe zaufanie do
innych i może się wydawać, że samemu zadbałoby się o sprawę lepiej, że
zauważyłoby się więcej – więc tym
chętniej się wtrącam. Mam szacunek do twórców książki i wierzę, że włożyli w
nią wszystkie swoje siły. Może strona graficzna jest właśnie możliwie
najbardziej dopracowana (przepracowana?), a redakcyjna także, mimo wszystko,
przetestowana na dziesiątą stronę? Może udostępnienie Plików to świadectwo tego, że autor, po śmierci, koniecznie i w
całości musi stać się własnością
publiczną? W mojej opinii, nawet tych wszystkich sił, wyżej wspomnianych
osób, tutaj nie wystarczyło (stąd tyle zdań o ubolewaniu!). Ale to już nieważne,
sytuacja jest nie do odwrócenia. Mamy książkę. Z pewnością też sukces
sprzedaży. Skupmy się na jej celu. Bo jeśli powstała po to, żeby pomóc
początkującemu (i niech to nie brzmi jak potrzebujący),
dobrze że powstała. A Pułka się z tej książki jakoś wykaraska. Nie z takich
rzeczy wychodził cało.