Recenza nierecenzenta - J. Żabnicka, Ogrodnicy z Marly

Pani Dalloway 
Begonie, peonie, i tak
byś pewnie nurzał się w tych krągłościach
podawanych na język, ale
weszła jakaś kobieta, mówiąc, że
Ruchard napisał powieść. Bergamoty,
tuberozy – chrzęszczący w obłości
brzeszczot; nikt jej
nie rozumie. Frezje, irysy – bukiet
rozsypuje się, nie dotknąwszy nawet
dłoni – a co dopiero ust. 
Wiesz, odszedł
właśnie ktoś bardzo mi bliski. Chciałam
to wszystko opisać, ten świat, ale
zawiodłam.
Eustomy, słoneczniki – wszystko zaszło
za daleko, umarło. Przed końcem
powieści Richard wychylił się przez grań
parapetu, ty przekroczyłeś próg; to tylko
dzwonek u przeszklonych drzwi kwiaciarni z
widokami. Po drugiej stronie
czeka wędkarz po pas w rzece; pół
pusty, pół pełny – rzekłbyś. Ale te więzy
słów naprawdę były
dla ciebie.

Bardzo trudno jest z tomu Żabnickiej wybrać wiersze ilustrujące całą książkę, dlatego głównie, że jest to książka zwarta. Nie poemat, nie zbiór wierszy, ale właśnie „książka poetycka” i to staromodna tak, jak staromodne jest to nieco wytarte już określenie tomiku, którego nie powinno się dzielić na cząstki.

Mówi się tu o dużych rzeczach, wielkich rzeczach; o samotności, śmierci. Więcej o samotności, wbrew tytułowi, bo to książka, w której  odbiorca pełni funkcję dopełnienia, a nie równoważnego elementu schematu komunikacyjnego.  Często jest tu „ja”, jeszcze częściej „my” – jako ludzie, do innych wspólnot nikt się  nie przyznaje – rzadziej „ty”, nigdy „wy”. 

Powstająca w ten sposób przestrzeń o intymnym klimacie zagospodarowana jest z zaskakującą precyzją. Poznańska poetka nie podejmuje, jak większość twórców piszących w tych rejestrach, tematu przeżycia osobistego, a przeżywania osobistego, co w ostatecznym rachunku robi ogromną różnicę. Szuka się tutaj nie tego, co trudno opisać, ale to, czego w ogóle opisać się nie da, a co zazwyczaj zmuszało autora do wyżęcia języka jak mokrą szmatę, czyli sposobu jednostkowego postrzegania świata. Ośrodkiem zainteresowania jest „ja”, ale „ja” – patrzące, słuchające, wąchające, padające ofiarą inwazji świata nawet wtedy, kiedy kryje się za maskami, rolami i innej maści wybiegami poetyckimi.

Nie kuś mieniem 
Gdyby napadł cię
złodziej o skłonnościach
egzystencjalnych 
z czym więcej wróciłby do siebie?

I chociaż z żywą niechęcią odnoszę się do instytucji recenzji, w tym konkretnym wypadku nie umiem powstrzymać się od recenzenckiego wtrętu: właśnie przez język ta misterna konstrukcja się załamuje i sprawia, że książka pozostawia po sobie poczucie irytującego niedosytu. Jest to bowiem język współczesny, ale fałszowany staromodnością, archaicznością metafory, zblakłymi od częstego prania metodami maskowania podmiotu. Jest to język wyjątkowo nieprecyzyjny, niejasny, oplątany siecią półsłówek, co było wybaczalne kilkadziesiąt lat temu u najlepszych poetów swoich pokoleń, jednak dzisiaj staje się co najwyżej drażniącą manierą. Przez ten brak rozmachu (którego nie można mylić z minimalizmem środków) książka zostawia po sobie tylko słodką, eteryczną atmosferę samotnych wieczorów i zapatrzeń w horyzont, które zna każda osoba o sentymentalnej wrażliwości. 

Paradoksalnie, to jest właśnie zaleta Ogrodników z Marly – delikatność, rozumiana jako brak wyrazistej dykcji. Wśród poezji, która wali w łeb obuchem, może właśnie tego potrzeba? Trudno mi jednak wybaczyć ten brak zdecydowania, co chyba symptomatyczne jest dla całej naszej dekady. Jeśli zaś poetka celowo swoje obrazowanie sprała aż do granicy włókien – to jest poziom kunsztu, który docenić można dopiero po latach.

Na końcu - może należałoby w końcu podziękować wydawnictwu WPBiCAK za książki, które nam podsyła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz