Debiut mocny, a słaby - o Na koniec idą Topolskiego

widziane 
bez świata oko jest ślepe
widzi tylko biel światła
widzi samym widzeniem
stąd wyjdzie
 
ślepe oko rozgląda się w bieli
w pulsującym i niepodległym
przed podniesieniem
skąd wyjdzie
 
rzecz ciało znaczenie


Jeśli ktoś czytuje blurby, to lekturę debiutanckiego tomu Macieja Topolskiego zaczynają aż dwa, obydwa autorstwa grubych ryb dwóch pokoleń poetów, czyli Romana Honeta i Jakobe Mansztajna. Pierwszy jest mętny aż do granic nieprzejrzystości, a drugi tak przepoetyzowany, że nawet najuważniejszy czytelnik nie dowie się z niego nic. 

Sama książka to jeden z ciekawszych chyba debiutów, jakie ukazały się w ostatnim roku. Nie dlatego, że – jak większość debiutanckich książek – ustala jakąś wyrazistą dykcję, w stosunku do której autor musi się później jakoś sam ustawić, ale wprost przeciwnie, dlatego, że jej nie ustala. W tym sensie wiele ma wspólnego z bałwochwalczymi i niewiele mówiącymi zajawkami na okładce.

Na koniec idą mogłoby samo być swoim własnym blurbem, choćby z uwagi na długość – bo liczy ta książeczka zaledwie dwadzieścia liryków. Przede wszystkim jednak nie jest ona żadnym namacalnym konkretem, nie jest wyraźną deklaracją: „będę pisał tak, tak i tak o tym i o tym”. Jest raczej zajawką, obietnicą nieokreślonego. Pełna jest wątków i motywów, które mogą, ale nie muszą powracać, w wierszach wiele jest fraz, które mogą być pewnym, silnym głosem poetyckim, ale równie dobrze mogą być nieśmiałymi próbami jego ustawienia. Jest to o tyle bezcenne dla autora, że z takiej pozycji wyjściowej, jak z partii angielskiej w szachach, można zrobić właściwie wszystko.

Wielką figurą tego tomu jest powtórzenie, które w ogóle urasta na podstawowy zabieg współczesnej poezji. To ono sprawia, że książka jest doskonale skomponowana i świetna w lekturze, jednak stanowi bardzo przykrą kalkę z Tkaczyszyna-Dyckiego, opierając się nie na twórczym przetworzeniu motywu, a na obsesyjnym jego powracaniu. W połączeniu z mało stanowczą frazą daje to efekt czarnego muru liryzmu, przez który przebić się jest bardzo trudno, a który zarazem zostawia miejsce na przeżycie czytelnika; niestety, mało go zostawia na czytelniczą refleksję. 

W efekcie najlepszymi są te miejsca w książce, w których autor uderza z zaskakującą siłą w dzwon metafizyczny, jak choćby wiersz cytowany na początku tego wpisu. Tam Topolski zdaje się być najbardziej zdecydowany i najsilniej grać na swoich własnych zabawkach, nie sięgając po cudze zagrywki, riffy i solówki. Osobiście nie miałbym nic przeciwko, żeby właśnie w tę stronę rozwinął się ten debiut.

1 komentarz:

  1. bardzo jestem ciekawy następnych książek tego gościa. Przyznam, że debiut mnie uwiódł na swój sposób

    OdpowiedzUsuń