Na after party zostają najmniej pijani (czyli o debiutanckiej książce Piotra Przybyły)


i żałoba. to będzie coś nowego. o dziwo, niesprawdzonego jeszcze
na naszych matkach, taka wycieczka last minute na plażę w Sopocie,
o ćwierć włosa UFO. jutro wiem, co usłyszę przez łoki toki. nic nie
wiesz o swojej pamięci, nawet jeśłi trzymasz tam zdjecia, cukierki
albo jeansy.

nic nie wiesz. powiedziała, gdy dotknąłem jej nabrzmiałego brzucha.
moja wpadka. kamieniu, naprawdę nie obwiniaj się o to.





Czy po Apokalipsie może być after party? Jasne, może - nawet morze i to Bałtyckie, które milczy, to znaczy szumi, plum, plum, plum.

Niesamowitości u Przybyły jest wiele. Nie są to jednak tony delikatnie pakowanych wzruszeń. Pakowane są niecodziennie, dziwacznie, wymyślnie. Do każdej torebki doczepiony jest schizofrenicznie zakręcony balonik. Kształty pudli, nietoperzy – ogólnie – wszelkich zwierzątek futerkowych, które wsadzilibyśmy raczej do folderu inne, niż do własnego pokoju. Wsadzamy jednak do pokoju. Jak? Czytając te wiersze.


Co musiało się stać, by powstał natłok piotrowej – właśnie – inności? Może to była jednak (i zgodnie z tytułem) apokalipsa?


Przybyła szczególnie, gdy czyta wiersze – a raczej – mówi je z pamięci w sposób bardzo, bardzo oryginalny (nie słyszałam jeszcze poety tak udającego – i to z powodzeniem – standupowca) nie wydaje się smutny. Po pierwszym wysłuchaniu, a  później – przeczytaniu, pomyślałam – zwariowany. Czułam, że bardzo udanie opisuje współczesne zmedializowanie, zwraca uwagę na dziwaczne odnośniki, że to pisanie jest tak trochę o popularnej teraz polskiej dżesikowatości, udziwnieniach, przesadach, o których aż tak nie pisali pozostali (jeszcze przy życiu) poeci. Tyle.


Po drugim – zmiana. Skoro poetę wydali i – nominowali do Nagrody, to może warto spróbować go zrozumieć. Ktoś musiał. Nie chcę wierzyć, ze wydawca i konkursowe jury mogliby wykazać się taką bezmyślnością – wydaniem bez zrozumienia. Więc próbuję sama, wieczorem, w pokoju. Wychodzą mi całkiem smutne rzeczy. Smutno, smutno, smutno. Czyli apokalipsa.


Zaakceptowałem stratę i mogę opowiadać o niej anegdotki, co nie mają końca, a tylko początek. Tak mówi podmiot, czy też – nazwijmy go inaczej – kryjacy się za ja wielbiciel wędzonej flądry.


Fragment potwierdza przypuszczenie niewesołości tomu. Moim niewprawnym okiem wyczuwam u Przybyły rozpad. Wyrazy dość często nie łączą się znaczeniowo. Nie wydaje się też ważne ich (czyste) rozumienie. Najbardziej istotny jest chyba właśnie emocjonalny wyraz słów – słów ułożonych w takiej, nie innej kolejności i sytuacji,  jak tu:


i synu, po pierwsze, musisz wiedzieć, co to jest smutek, nawet jeśli drag queen stojąca obok nas żuje pyszną gumę pod tytułem jezzi – to właśnie jest smutek, ale nie mów jej tego (…)”.


W czytaniu P.P nie chodzi najprawdopodobniej o samo rozbicie kodu – to nie jest typowy szyfr zgadnij co pomyślałem danym słowem, charakterystyczny – moim zdaniem – na przykład, dla Sendeckiego. Chodzi raczej o sytuacyjne wyczucie słowa, ułożenie go w ciało quasi emocjonalne, nienapisane, które bawi się na after party, bo najzwyczajniej nie ma już nic do stracenia. W końcu jest już po (nomen omen) końcu świata, więc można wszystko. Walące się postumenty, bazy opisywanego, mieszają się ze sobą; z przyszłością i przeszłością, tworząc zdziwaczałą dyskotekową kulę, pod którą – czasami tylko płacząc, śmieje się bohater; zapominający zwykle tylko o werandzie, bo o innych rzeczach niestety nie potrafi.